511 751 153 Monika Cwynar monikacwynar7@gmail.com

Moja historia

Legnica stary gród Piastowy, tutaj urodziłem się w 72r. Śmiało można powiedzieć, że wzrastałem w dobrej rodzinie. Mama pracowała w Narodowym Banku Polskim, ojciec na PKP. Babcia była krawcową a dziadek prowadził firmę cykliniarską. Czyli za tak zwanej komuny niczego w domu nam nie brakowało.

Miałem swój pokój z widokiem na park, duże dębowe biurko, przy którym odrabiałem lekcje i czytałem książki.  Psa, kota, akwarium, rower, sprzęt do ćwiczeń… Kochających rodziców, dziadków. Czyli wszystko co można by nazwać szczęściem.

W szkole podstawowej byłem uczniem przeciętnym. Wynikało to raczej z tego, iż cały wolny czas poświęcałem treningom czwórboju, który w tamtym czasie był sensem mojego życia. Owszem miewałem przebłyski zapału edukacyjnego, jednak gruntownie uważałem, iż szkolne nauczanie ogranicza mojego walnego ducha i głowę pełną fantazji wyczytywanych z książek przygodowych. Do tego dochodziła dysleksja, wtedy jeszcze nie diagnozowalna która skutecznie niweczyła moje wysiłki literackie. Pani z „polaka” powtarzała z przejęciem głęboko wzdychając, że piszę najlepsze wypracowania, ale te błędy… Pewnego dnia oddając moją pracę domową o krzyżakach sążniście pokreśloną na czerwono oznajmiła. Nie mam już sumienia stawiać Ci dwój, ponieważ twoje prace są najlepsze, dlatego stawiam Ci dwie oceny i od tamtej pory przeważnie było to 2/5.

Sport to kolejna z moich pasji. Od szóstej klasy namiętnie uprawiałem czwórbój lekkoatletyczny. Puchary, dyplomy, zwycięstwa… Miałem najlepsze osiągnięcia w szkole, przez co nie musiałem się uczyć, ponieważ wiedziałem, że wychowawca (nauczyciel wf.) pomoże mi awansować do kolejnej klasy. Wykorzystywałem ten układ skwapliwie. Miałem wielkie marzenie być wybitnym sportowcem. Dlatego trenowałem dużo i rzetelnie, poświęcałem się sportowi bezgranicznie.

Po zakończeniu edukacji podstawowej podjąłem naukę w zasadniczej szkole zawodowej. Miałem być ślusarzem spawaczem… – miałem…

Niestety, brak zainteresowania moimi dotychczasowymi wynikami sportowymi u tamtejszego nauczyciela wf. sprawił, że nie potrafiłem odnaleźć się w trudnej sytuacji, ponieważ to, co było moją pasją i miłością, zostało całkowicie zlekceważone. Byłem jeszcze niedojrzały emocjonalnie. Nagły brak możliwości realizowania się sprawił, że nie wiedziałem, jak mam poradzić sobie z buzującą we mnie adrenaliną nieuporządkowanymi emocjami. Nie potrafiłem się odnaleźć w świcie bez zawodów sortowych, treningów, rywalizacji. To przełożyło się również na brak zainteresowania innymi przedmiotami, a w konsekwencji i szkołą.

Miałem plan, choć nie był on skonkretyzowany jednak wiedziałem, że muszę poszukać realizacji gdzie indziej. Poprosiłem rodziców o wstawienia zamka w drzwiach mojego pokoju. Nieszczerze uzasadniając, iż potrzebuję ciszy i spokoju do koncentracji nad czytanymi książkami. Co oczywiście było fortelem.  Rodzice mi ufali, zamek wstawili a ja wieczorami wychodziłem przez okno parterowego mieszkania na podwórko, gdzie do późnych godzin nocnych szwendałem się w poszukiwaniu wrażeń.

Zew moich potrzeb został wysłuchany. Na efekt długo nie trzeba było czekać. Popadłem w złe towarzystwo majaczące w ciemnych zaułkach mojej dzielnicy. Recydywiści, alkoholicy, degeneraci, uciekinierzy z domów, kajdaniarze – standard. Przygarnęli wychuchanego przybłędę w swoje szeregi, skrupulatnie objaśniając zasady, którymi kierowała się ulica.

Przystałem na ich warunki. Ponieważ dawało mi to możliwość rywalizacji. Zacząłem występować w złych zawodach. Pierwsze przestępstwa, co prawda, nie były w zgodzie z tym, czego uczyli mnie w domu, jednak dawały ukojenie skołatanemu ego. Dlatego opory moralne szybko zostały przełamane, w czym niemały udział miały podszepty i przekonywania nowych znajomych.

Z dnia na dzień stawałem się gorszym człowiekiem. Dla ulicy byłem cennym nabytkiem, gdyż dobrze wysportowany, naiwny a przede wszystkim nie brałem swojej doli z przestępstw. Czegoż chcieć więcej? Po pierwsze niczego nie potrzebowałem po drugie nie wiedziałbym, jak wytłumaczyć się rodzicom z dodatkowej kasy. Dlatego swoje „działki” oddawałem wspólnikom lub recydywistom trzymającym nad nami małolatami kuratelę a im w to tylko graj.

Dni, tygodnie a ja brnąłem coraz głębiej w otchłań z przestępczego świata.

Pierwsze zatrzymania.

Przeważnie zawijali nas z salonu gier w którym przesiadywaliśmy w czasie godzin lekcyjnych. Milicjanci wrzucali nas do nyski i zawozili na izbę dziecka. Już w aucie każdy z nas obrywał plaskacza żebyśmy z sobą nie rozmawiał a na miejscu rozprowadzali nas każdego do innego pokoju. Przeważnie siedzieliśmy na drewnianych krzesłach tyłem do wejścia. To wprawiało w duży niepokój, ponieważ każdy kto wchodził do pokoju uderzał mnie z nienacka w tył głowy. Zazwyczaj był to standardowy zestaw pytań i metod przesłuchań, ale w wersji soft. Nazwę to młodzieżowej.  Najgorzej bywało, kiedy przesłuchujący byli piani.  Wtedy dopuszczali się wymyślniejszych metod. Np. zamykali delikwenta skutego do tyłu w metalowej szafie i bili po niej pałkami. Bili książką telefoniczną po głowie, pięściami po brzuchu, nerkach, wątrobie. Skłamałbym, jeśli nazwałbym ot bicie katowaniem. Czasami któryś obrywał mocniej, ale wszystko z umiarem, ponieważ byliśmy nieletni i po 15.00 musieli wypuścić nas do domu.

Jednak dla nas był to bardzo ważny czas. Gdyż nieopodal Izby dziecka lub komendy Milicji przeważnie były miejsca, podwórka, gdzie koczowali nasi kumple. Co prawda z innych ekip, jednak wtedy to była jedna wielka sitwa. I właśnie tam kierowaliśmy swoje pierwsze kroki po wyjściu. Grono kumpli się rozstępowało ja wchodziłem w środek i opowiadałem co się na „psiarni’ działo. Pokazywałem guzy lub zaczerwienienia zdawałem relację o co i kogo pytali. Na koniec triumfalnie oznajmiałem, że dałem radę. Poklepali z uznaniem po plecach, przybili pionę, odkorkowali wino uprzednio rytualnie wylewając nieco na ziemię „za tych co nie mogą” podawali do wypicia jako pierwszemu. I w taki oto sposób zdobywałem początkowe uznanie i szacunek ludzi ulicy.

 

Zrywka.

Pierwsze POWAŻNE aresztowanie za szereg przestępstw miał miejsce, kiedy byłem szesnastolatkiem. Sprawa była nieciekawa, gdyż byłem do dyspozycji Sądu dla nieletnich. Milicjanci umieścili mnie w celi, gdzie przebywał mój kolega z dzielnicy. Widząc kamrata niedoli ubranego w pasiastą piżamę przywitaliśmy się serdecznie. Po krótkiej wymianie informacji za co nas zawinęli i co nam grozi zrozumieliśmy ze sytuacja jest niewesoła. Zapadła cisza. Każdy z nas poszedł w swój kąt, gdzie trawił świadomość, że przyjdzie na dłużej pożegnać się z wolnością.

W pewnym momencie przerwała ciszę propozycja z ust Daniela, której nigdy bym się nie spodziewał. – Zrywamy się?! – Zapytał ochoczo. Jakby to była bułka z masłem.

Wiedziałem, że muszę podjąć wyzwanie, ponieważ odmawiając byłbym skończony na dzielnicy a na to sobie nie mogłem pozwolić. Gdyż w tamtym czasie był to jedyny świat, w którym chciałem coś znaczyć. Który akceptował mnie takiego jakim byłem.

Droga do wolności była tylko jedna, w nocy obezwładnić milicjanta, który miał w tamtym dniu dyżur. Ustaliwszy śmiały plan, przystąpiliśmy do jego realizacji. Około godz. 22.00 waliłem w drzwi celi na tyle silnie, że niebawem zjawił się milicjant – Filip (do dziś pamiętam jego imię). Symulowałem silny ból żołądka. Funkcjonariusz otworzył drzwi, by sprawdzić, co się stało, a ja, korzystając z okazji i realizując wcześniej ustalone szczegóły, rzuciłem się na niego, aby go obezwładnić i odebrać klucze od kraty, która dzieliła nas od tak upragnionej wolności.

Niestety różnica wagi (on +- 120 kg, ja + – 55kg), a co za tym idzie siły, była mocno na moją niekorzyść, w wyniku czego zostałem szybko spacyfikowany i wrzucony z powrotem do celi. Wspólnik, który wedle planu miał mnie wspierać nawet nie drgnął. Z ucieczki sromotna klapa. Rano niespodziewanie wpadła brygada ZOMO w bojowym rynsztunku: kaski z przyłbicami, tarcze, psy, gumy sztormówki 60cm. W akcie manifestacji siły tak mocno mnie pobili, że po dzień dzisiejszy odczuwam tego skutki.

Po wszystkim zamknęli mnie w celi izolacyjnej, rozebrali (był luty) zdjęli z okna siatkę zabezpieczającą i uchylili i uchylili je. Kolejno założyli te siatkę tak, bym nie mógł go zamknąć. Wymiotowałem krwią, krew też była w moim moczu i wtedy pierwszy raz w życiu poczułem smak śmierci. Leżałem na podłodze, cały obolały, siniejąc z zimna. Pomocy znikąd – byłem przekonany, że wyzionę ducha. Dochodziłem do siebie dwa tygodnie. Potem puścili mnie do umywalni tam zobaczyła mnie pani sprzątaczka i powiedziała słowa, które pamiętam do dzisiaj.

– Boże dziecko co oni z tobą zrobili, jak ty wyglądasz?! Kiedy doprowadziłem się do porządku skuli mnie, wrzucili do Nyski i zawieźli do Zakładu Poprawczego w Głogowie.

 

Kajdanowo – Zakład Poprawczy w Głogowie

W poprawczaku już pierwszego dnia próbowałem uciec, za co zostałem ponownie pobity i wylądowałem w izolatce. Po odbyciu kary zostałem przeniesiony na oddział, gdzie nastąpiła moja błyskawiczna demoralizacja. To miejsce jest przerażającą fabryką społecznych wyrzutków, chłopaków z patologicznych rodzin, bitych, molestowanych, żyjących samopas od najmłodszych lat. Dzieciaków, które tylko z filmów znały miłość. Najgorszych z najgorszych. Tatuaże, sznyty, więzienne piosenki, bicie, samouszkodzenia, presja, niezdrowa rywalizacja, przekleństwa, jakich nigdy dotąd nie słyszałem, cwaniactwo, wyrachowanie, przebiegłość. Szybko uczyłem się radzenia sobie w tym okrutnym świecie.

Mnóstwo agresji i przemocy – byłem bity i ja, biłem innych. Już po kilku miesiącach tak niefortunnie uderzyłem kolegę, że ten trafił do szpitala z objawami niedotlenienia mózgu. Miano mi postawić zarzut usiłowania zabójstwa, jednak zakończyło się umieszczeniem mnie w grupie karnej.

To był dla mnie bardzo trudny czas, w którym poznałem życie od podszewki. Świat, którego istnienia nigdy sobie nie wyobrażałem. Mimo potężnej presji i braku przysposobienia w domu rodzinnym do życia w tak okrutnym środowisku, poradziłem sobie dzięki sportowemu uporowi, zawziętości, sile, bezwzględności. Szybko zrozumiałem: „albo oni mnie, albo ja ich”. Byłem zmuszony bardzo szybko dorosnąć lub się załamać. Dorosłem.

Przez wiele późniejszych lat na mojej drodze pojawiali się chłopcy poznani wtedy tam w „kajdanowie”. Okrutne życie bezwzględnie ich dziesiątkowało. Niepotrafiący wyrwać się z pętli zła, wpisani przez społeczeństwo na zarezerwowane dla nich miejsce na marginesie życia, z wypalonym piętnem skazańca: „jednostka aspołeczna, socjopatyczna, uporczywie niepoddająca się resocjalizacji”. Tak najczęściej widniało w aktach. A naprawdę największą ich winą było to, że urodzili się w takiej, a nie innej rodzinie, czasami w więzieniu, nigdy nie poznawszy ojca lub matki, która często się ich wyrzekała. Próbowali walczyć, być tacy jak wszyscy, lecz tylko nielicznym to się udało. Szczeniaki, którymi nikt się nie interesował, nikt nie mówił im, co jest dobre, a co złe, a nawet jak mówił, to sam przeważnie robił co innego. W ich życiu zadowolenie rodziców (jeśli już byli) podyktowane było pełnym szkłem. A potem trzeba było uciekać z domu, bo stary katował matkę.

Bramy, pustostany, meliny były ich domami, a pijani kryminaliści – nauczycielami. W poprawczaku (dobrze) odrobiłem lekcję nienawiści i wyrachowania. Zdemoralizowany do cna wyszedłem na wolność, którą cieszyłem się zaledwie… miesiąc…

 

Pucha

Po rocznym pobycie w kajdanowe, na wolności przebywałem zaledwie miesiąc! Pełen agresji i buntu uruchomiłem znajomości z poprawczaka. Skrzyknąłem paczkę kolegów, z którymi ruszyłem śladami wielkich gangsterów, będących dla nas niedoścignionymi autorytetami. Mocno zagłuszone sumienie niewiele mi wyrzucało. Odważni, dumni, silni, z ugodzoną ambicją byliśmy gotowi podbić świat.

Ukończywszy zaledwie siedemnasty rok życia, za poważniejsze już przestępstwa trafiłem do Zakładu Karnego we Wrocławiu. Podczas komisji weryfikacyjnej dyrektor przywitał mnie tymi słowy: „Zapoznawszy się z twoimi aktami z zakładu poprawczego, biorąc pod uwagę twoją głęboką demoralizację. Przydzielam ci podgrupę P/R czyli Pierwszy raz karany (ale już recydywista), kieruję cię na oddział dla recydywy, już oni tam ciebie wychowają… Wyjść!”.

Prowadzony przez „klawisza” więziennym korytarzem, w krainie tysiąca zamków i jednego klucza, nie wiedziałem, czego się spodziewać po tym miejscu. Krzyki, szczękanie zamków, ujadające psy, nieustanne rewizje, wielki gmach o setkach cel, z malutkimi zakratowanymi oknami, przepełnione najgorszymi kryminalistami… Wszechobecna szarość, ponurość, zimno, półmrok, zaduch były przygnębiające. Przydzielono mi blaszaną miskę, szary koc, szare mydło i jedną szmatkę do miski, a drugą taka samą do ciała. I te drwiące, złowrogie spojrzenia…

Trafiłem do celi z wielokrotnymi recydywistami. Ich zadaniem było mnie utemperować, a moim? – sam nie wiedziałem… Po prostu chciałem przeżyć.

To było początkiem mojej drogi ku „wyższej lidze”. Tutaj nie było zabawy, nikt nie brał jeńców. Albo walczysz, albo giniesz…

Już w pierwszych tygodniach byłem świadkiem usiłowania samobójstwa więźnia w mojej celi, który na moich oczach podciął sobie gardło. Po kilku tygodniach kolejny powiesił się tuż przy mojej pryczy. Co rusz w łaźni ktoś był bezwzględnie skopany. Te zdarzenia uświadomiły mi, że żarty się skończyły.

Zaprawiony w boju poprawczakiem szybko to zrozumiałem, dlatego już w pierwszy dzień rzuciłem palenie, którego nauczyłem się jeszcze przed poprawczakiem i zacząłem ćwiczyć. W celi siedziałem z podejrzanym o kilka morderstw, złodziejem i dwoma bandytami. Każdy z wieloletnim stażem za kratami. Każdy chciał rządzić, a ja chciałem tylko jakoś się w tym wszystkim odnaleźć.

Od rana do późnej nocy, wielogodzinnymi zwierzeniami uczyli mnie swoich fachów, zasad zachowania w każdej sytuacji, grypsowania, walki, przetrwania. Byłem pojętnym uczniem, zdecydowanym, silnym, nieobliczalnym. Czułem się jak na wojnie: niemal codziennie miałem do czynienia z przemocą, śmiercią. Stawiając temu opór, umacniałem się. Powoli przywykałem do wszechobecnego kultu siły, samobójstw, gwałtów, bójek, samouszkodzeń, śmierci, hipokryzji, udawania. Tam ludzkie życie miało mocno zaniżoną cenę. Kilku znajomych wstrzyknęło sobie wirus HIV. Inni podcinali sobie żyły, przedawkowywali leki, dokonywali wielu wymyślnych samouszkodzeń tylko po to, by odzyskać wolność.

Na każdym kroku rywalizacja, z powodu, której, w każdej minucie mojego tam pobytu, mogłem zostać skopany, a nawet zabity za najmniejsze uchybienie czy odstępstwo. Nie miałem wyboru – musiałem podjąć walkę. W imię dbałości o statystyki, każde zło wyrządzane przez klawiszy czy to sobie wzajemnie przez skazanych było tuszowane. Znamy to z każdej dziedziny życia, z tą różnicą, że w więzieniu to o życie najczęściej chodziło.

Mury więzień skrywają wiele tragicznych tajemnic, które nigdy nie ujrzały światła dziennego. To państwa w państwie – tam nie ma nikogo, komu można by się pożalić, a każdy objaw emocjonalnego uzewnętrznienia jest odbierany jako słabość, która człowieka naraża na niespodziewany cios. Nawet ze strony najbliższych. Na tym ringu gladiatorów życia musiałem zawsze spać z otwartym jednym okiem, zawsze gotowy na odparcie niespodziewanego ataku, zawsze zwarty i czujny. Presja, stres, napięcie, nieprzespane noce. Nigdy nie wiedziałem, co może stać się jutro, za godzinę, za pięć minut. Moja sytuacja mogła zmienić się diametralnie w ciągu sekundy, a mimo to nie wolno było się poddać.

Z biegiem lat zobojętniałem na widok przemocy. Dzisiaj jesteś, jutro cię nie ma, recydywa powtarzała: „Małolat, przywykniesz”. Wtedy im nie wierzyłem, teraz wiem, że do wszystkiego można przywyknąć. Psychika to najsłabszy punkt! Nie wolno było się załamać! Kto upadał psychicznie, błyskawicznie podupadał na zdrowiu i stawał się żerem dla innych. Szybko to pojąłem, dlatego zamiast się nad tym rozwodzić, podjąłem walkę.

Rzetelnie przepracowałem swój pierwszy pobyt w puszce, z której wyszedłem o wiele gorszy: bardziej bezwzględny, silniejszy, sprytniejszy i oschły emocjonalnie. Nie bałem się krat, krwi, przemocy. Poznałem inne zasady, którymi chciałem się kierować w życiu. Zamiast lęku, refleksji, poczułem żądzę rywalizacji o bycie wielkim gangsterem, nie jakimś chuliganem czy złodziejaszkiem, nie chciałem osiadać na mieliźnie hierarchii przestępczej. Nic połowicznie, na pół gwizdka – jak brać, to wszystko. Nie po to zaczynałem, by poprzestawać w połowie drogi. Nie zadowalała mnie przeciętność, byłem gotowy podjąć najwyższe ryzyko, koszty nie grały roli.

Rozpocząłem działalność w zbrojnych grupach przestępczych. Walka o tereny, wpływy, wielką kasę, szybka i ostra gra na krawędzi sprawiły, że niedługo cieszyłem się wolnością. Jednak kolejny mój powrót do więzienia uświadomił mi, że wracam tam jak do swojego domu. Niczego się nie bałem, a wręcz odwrotnie – to ja zacząłem budzić strach.

 

Ucieczka

1994 rok. Pod mury więzienia we Wrocławiu, gdzie przebywałem, podjechało kilka aut. Jeden z szefów konkurencyjnego gangu wywołał mnie. Kiedy zapytałem czego chce, tamten wykrzykiwał groźby pod moim adresem. Powiedział, że mnie „odpali”.  Odebrałem to jako potwarz, rzuconą rękawicę, jednak byłem tam, gdzie byłem. Wiec niewiele mogłem.

Postanowiłem uciec by się zemścić!

Własnoręcznie skonstruowałem atrapę pistoletu, którą chciałem przystawić sędziemu do głowy podczas rozprawy sądowej, na którą miałem być niebawem dowieziony. I w ten sposób, biorąc go za zakładnika, chciałem dokonać brawurowej ucieczki z sądu w Złotoryi.

Jedynie po to, by wyrównać rachunki! Ktoś mnie zakapował… Ucieczka nie wypaliła. Antyterror, łańcuchy, izolatka. Skończyło się tym, że przyznano mi status więźnia szczególnie niebezpiecznego, tzw. „N”. W tamtych latach we Wrocławiu było takich zaledwie dwóch. Jeden – vel „Diabeł”, za zabicie milicjanta i usiłowanie zabicia kolejnego. Drugi, chłopak o imieniu Piotrek – zabił żołnierza i miał na koncie ucieczkę z więzienia we Wrocławiu. Ja byłem tym trzecim. Wrażenia z tamtego czasu pozostaną w mojej pamięci do końca życia. Niejednokrotnie budzę się z koszmarem tamtych wspomnień. Terror psychiczny i fizyczny, jakiemu zostałem wtedy poddany, wywarł potężne piętno na mojej psychice. Klawisze i administracja stosowali względem mnie tzw. „DOJRZEŻDZANIE” Czyli utrudniali mi życie jak tylko mogli.

Był rok 1996. Po roku czasu przebywania w celi „N” we Wrocławiu zostałem przewieziony do więzienia w Wołowie.

To zakład karny znany w całej Polsce z tego, że odsiadują tam wyroki jedni z najniebezpieczniejszych przestępców. Czarna legenda tego więzienia wzbudzała we mnie dylematy. Jak sobie w nim poradzę? Byłem już dosyć znanym przestępcą, jednak pobyt w Wołowie to inna bajka. Bycie KIMŚ w Wołowie otwierało drzwi do „pierwszej ligi”. Po przyjeździe do Wołowa nie rozglądałem się na boki. Pierwsze swoje kroki skierowałem na siłownię – treningi siłowe, boks i karate. W przeciągu zaledwie dwóch lat, dzięki zawziętości i uporowi, stałem się tam najsilniejszym więźniem. Pokonałem nawet tych, którzy ćwiczyli po kilkanaście lat. Bez zażywania sterydów czy jakichkolwiek odżywek na sztandze wyciskałem 190 kg. Zgredy z recydywy zwrócili na mnie swoją uwagę: zapoznali się z moją historią, posłuchali ludzi, którzy za mnie poręczyli, prześledzili moją dotychczasową „nieskazitelną” drogę wojownika i postanowili obdarzyć swoim zaufaniem.

Wynikiem było to, że po opuszczeniu przeze mnie ZK Wołów w 1998 roku zaproszono mnie, dzięki odpowiednim protekcjom z Wołowa, na spotkanie ważniejszych gangsterów w Polsce, które miało miejsce po walce Andrzeja Gołoty z Timem Witherspooem 2.10.1998 we Wrocławiu. Walka miała miejsce w Hali Stulecia, z dwunastoma milionami widzów przed TV. (Ponoć gangsterzy otrzymali 100 tys. okupu zł za to tylko, aby nie popsuli tego widowiska wyłączeniem prądu.) O tym dowiedziałem się później, dużo później. Poznałem wtedy Pershinga i innych znanych w Polsce gangsterów. To był moment przełomowy mojej kariery, bowiem wkroczyłem do pierwszej ligi. Awansowałem kolejno z chuligana, bandziorka, na zawodowego przestępcę, czyli gangstera. Zanim do tego doszło, musiałem przejść długą drogę, jednak dopiąłem swego. Marzenia z młodości, kiedy to zostałem zainfekowany złym bakcylem, spełniły się.

Zaczęły się poważne interesy, nauczyłem się czerpać korzyści z szarej strefy, w której działałem. Zarabiałem m.in. na tym, kim jestem. Moje nazwisko stało się marką. Kupiłem sobie Mercedesa S, dobry garnitur, złoty zegarek, zacząłem inwestować w nieruchomości. Już w roku 2001 moje zarobki oscylowały w kwotach około kilkudziesięciu tys. zł miesięcznie. Założyłem swoją plantację marihuany, a właściciele lokali płacili mi za to tylko, że w nich bywałem. Czułem się jak król życia, spełniały się moje marzenia! Wszędzie wstęp za darmo, zastawione stoły, wszystko, co było, było najlepsze. Ludzie obnosili się z tym, że mnie znają. Miałem dwadzieścia kilka lat, a mimo to, kiedy jechałem gdzieś na spotkanie, gdzie trzeba było ustalić strefy wpływów, liczono się ze mną. Byłem brawurowy i nieobliczalny. To mnie kręciło, jednak miało też swoją cenę…

W swoim mercedesie (zresztą nie tylko, ponieważ posiadłem kilka aut) pod siedzeniem, na którym nierzadko siedziały najpiękniejsze dziewczyny, miałem ukryty pistolet. Rzadko rozstawałem się z bronią. Doszło do kilku zamachów na moje życie. Zrozumiałem, że nie jestem jedynym szczupakiem w tym stawie. Choć zawsze mogłem liczyć na pomoc, to było to uwarunkowane tym, że nieustannie musiałem się wykazywać jako ten najlepszy, bezwzględny, nieobliczalny – a to kosztowało.

Płaciłem za to wysoką cenę: wódkę piłem litrami, czasem brałem narkotyki, nie przesypiałem nocy, żyłem w nieustannym napięciu, na krawędzi. To wszystko odbijało się na mojej psychice. Kilka telefonów komórkowych, które dzwoniły niemal bez przerwy, zawsze coś się działo, niekoniecznie dobrego. Trzy dni w tygodniu chodziłem na siłownię, a kolejne trzy piłem. Nie wiedzieć, kiedy zapętliłem się w sytuację, z której nie widziałem wyjścia, a właściwie to nawet go nie szukałem. Nie znałem innego świata, więc nie wyobrażałem siebie, że można inaczej.

 

Pierwsze zlecenie

Podczas jednej z imprez w Warszawie w Marriotcie, podszedł do mnie mój przyjaciel Karolek i zaproponował za dobrą kasę „odpalenie” Superola. Zdziwiłem się, ponieważ Superol był naszym przyjacielem – przynajmniej ja go za takiego uważałem. Odmówiłem, potem jednak takich propozycji było więcej: żeby porwać koledze dziecko dla okupu, oszukać, okraść, przewalić, zabić, wymusić, a najgorsze w tym wszystkim było to, że swój swojemu, a ja byłem uczony czego innego. Zasady, które wpojono mi w poprawczaku i więzieniu, mówiły jasno. Nigdy nie wolno było wyrządzać świństw swojakom. I tego się trzymałem.

Zastanawiałem się: „Czy czegoś nie przeoczyłem?”, „Czy czegoś nie zrozumiałem?” lub „Czy coś mi po drodze umknęło?”. Jednak nie, wszystko na to wskazywało, że wielki świat, ku któremu dążyłem całą młodość, świat zasad, wzajemnego szacunku, okazał się jednym wieki bagnem. Im ktoś był większym świntuchem, tym lepiej. Liczyła się tyko kasa, siła od kogo jesteś i układy. Bezwzględność, zero sentymentów, a wszystkie zasady, którym hołubiłem od dzieciństwa, nic tutaj nie znaczyły. Czułem się bardzo zawiedziony i zdezorientowany.

Kiedy zaczynałem swoją przestępczą karierę na podwórkowych ławeczkach, za czasów komuny, starzy recydywiści „podkręcali” mi zasady, których nigdy nie wolno było mi złamać. Mówili: „Małolat, pamiętaj, nigdy ci nie wolno okraść kobiety w ciąży, osób z niepełnosprawnością, niedołężnych, kościołów, księży i cmentarzy. Nie wolno gnoić na swoim podwórku, sięgać łapą po żonę przyjaciela ani krzywdzić rodzin, nawet wrogów. To są nasze świętości i tego ci tknąć nie wolno. Nie przewalaj ziomków, nie okłamuj przyjaciół bądź fair względem wspólników, nie kapuj, bądź twardy, sztywny nieugięty”. To był mój uliczny dekalog, którego rzetelnie przestrzegałem przez wszystkie te lata.

Musiałem ponownie dorosnąć, a w skład tego dorastania wchodziła wiedza o tym, że życie jest o wiele okrutniejsze, niżeli się tego spodziewałem. Że jak się w stawie robi ciasno, to szczupaki odkładają zasady na bok i zaczynają pożerać się wzajemnie.

W wielkim świecie okazało się, że to wszystko nie miało żadnego znaczenia. Przełknąwszy gorzką pigułkę poznania, postanowiłem wycofać się z dużych interesów na rzecz regionalnych biznesów, jak to mówili wspólnicy: „Mniejszą łyżeczką, ale regularnie”. No i w swoim zaufanym gronie.

 

Rok 2005 – ostatnie aresztowanie

Tym razem wszystko potoczyło się inaczej: poważne zarzuty, działanie w grupie zbrojnej, handel bronią, haracze, narkotyki. CBŚ wprowadziło do mojej grupy swoje wtyczki. Założyli – w miejscach, gdzie przebywałem – ukryte kamery i podsłuchy. Zarzuty były niepodważalne. Wylądowałem w Departamencie do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej we Wrocławiu. Tam policjanci z CBŚ przedstawili mi propozycję statusu świadka koronnego – odmówiłem. Na jednej szali leżał wyrok piętnastu lat więzienia, na drugiej – ochrona, nowe dane osobowe, spokojne życie w Hiszpanii, zachowanie całego majątku, jakiego się dorobiłem na przestępstwach, czyli gra o wszystko. Abym miał czas to przemyśleć, umieszczono mnie w ścisłej izolacji.

Odizolowany oddział, jedyna pojedyncza o klaustrofobicznych rozmiarach cela, w środku tej celi klatka – tak zwana tygrysówka. Spacery również w klatce, do której byłem prowadzany o świcie tak, bym nikogo przypadkiem nie widział. Taka forma presji psychicznej. Odebrano mi wszystkie prywatne rzeczy.

W celi tej trzymali mnie rok czasu i przyznam szczerze, że można było zwariować. Miałem w niej dosłownie policzony kurz. I ta wwiercająca się w głowę świadomość, że to już koniec. Groteskowe było w tym wszystkim to, że – prawdę mówiąc – odmawiając współpracy, sam podpisywałem na siebie wyrok. Jednak nie rozważałem tego zbyt długo. Starałem się znaleźć rozwiązanie alternatywne na te wszystkie powtarzające się trudne lata, które mnie czekały. Takie naiwne pocieszenie, że jakoś to będzie, że zdarzy się cud… Że inni przesiedzieli znacznie dłużej i jakoś poukładali sobie życie. Karmiłem się fikcją, jednak nie za bardzo mi to smakowało, ponieważ wiedziałem, jakie są realia. Czas za kratami rządził się swoimi prawami, był z gumy. No i ta powtarzalność pustych dni, w potrzasku której się znajdowałem.

Sen, zaproszenie, zrozumienie, skrucha, pokora, nawrócenie

W tej całej beznadziei rozkołatanych, fatalistycznych myśli, niespodziewanie przyśnił mi się sen, który odmienił moje życie. W śnie tym, poprzez odpowiednią inscenizację, zrozumiałą dla takiego odbiorcy jakim wtedy byłem, Pan Bóg wystosował do mnie zaproszenie i ja na to zaproszenie odpowiedziałem twierdząco – Tak! W świetle tego zrozumienia wszystko zdawało się jawić inne niż dotychczas. Moja nadzieja dostała kopa i zmartwychwstała.

Na skutek tego zdarzenia przeczytałem całą Biblię, Katechizm Kościoła Katolickiego oraz wiele innych religijnych książek. Wyspowiadałem się, przystąpiłem do Komunii św. i zacząłem życie jak nowo narodzony człowiek. Oświadczyłem wszem i wobec, że wycofuję się z życia przestępczego. Wzbudziło to niemałą sensację w półświatku. Jednak tak jak bardzo starałem się być rzetelnym bandytą, tak samo potem starałem się być rzetelnym katolikiem. Wróciłem na łono rodziny Kościoła katolickiego, który przyjął mnie niczym syna marnotrawnego. To był początek nowej, jak się potem okazało, o wiele trudniejszej, jednak bardziej obfitej drogi.

 

Pielgrzymka

W roku 2010 opuściłem Zakład Karny w Jeleniej Górze. Jeden z wielu, które odwiedziłem przez te wszystkie lata spędzone za kratami. Ten był ostatni.

Tym razem, kiedy bramy więzienia z hukiem zatrzasnęły się za moimi plecami, złapałem głęboki haust powietrza: byłem innym człowiekiem. Spojrzałem na otaczający mnie świat z radością i optymizmem.

Dotychczas, za każdym razem po wyjściu, skrzykiwałem kolegów, odświeżałem kontakty, wyjmowałem ze skrytki pistolet i robiłem to, do czego byłem przyuczony od młodości, do czego byłem szkolony w więzieniach przez te wszystkie lata.

Tym razem było inaczej. Pierwsze, co uczyniłem, to wyruszyłem na pieszą pielgrzymkę na Jasną Górę. Jedenaście dni maszerowania w dziękczynnej intencji nawrócenia, wśród ludzi, którzy zaznajomili mnie z innymi standardami życia. Byłem zaskoczony ich otwartością, uprzejmością, religijnością, pogodą ducha, wewnętrznym spokojem. Pokazali mi, że można żyć inaczej. Dzieliliśmy się doświadczeniami, wspieraliśmy się, pomagaliśmy sobie. Zawarłem tam wtedy wiele przyjaźni, które trwają do dzisiaj.

Po powrocie do domu, pootwierałem szafy i szuflady, skrytki i wszystkie rzeczy, które mi zostały z „tamtego życia”, wyniosłem na śmietnik i porozdawałem ubogim. Wiedziałem, że chcąc wejść w nowe życie, muszę oczyścić się fizycznie i duchowo ze wszystkich złych zaszłości. Wszyscy byli przekonani, że zwariowałem, spotykałem się z niezrozumieniem i niekończącymi się dywagacjami, ile potrwa moje szaleństwo.

Przysłano mi wówczas pismo urzędowe nakazujące odpracowanie 40 godzin w Zieleni Miejskiej – była to zaległa kara za jazdę samochodem pod wpływem alkoholu, nie pierwszą zresztą. Przewinienia tego dopuściłem się jeszcze przed aresztowaniem. Nie miałem wyjścia. Musiałem sprostać temu wyzwaniu i w mieście, gdzie wszyscy mnie znali, zostałem przydzielony do zamiatania ulic. Przychodzili znajomi i robili mi zdjęcia, szydząc za plecami. To było dla mnie trudne doświadczenie. Starzy kumple, widząc, co się dzieje, zaproponowali mi powrót do gangsterki, dużą kasę, lekkie życie. Na fali były bardzo intratne przestępstwa gospodarcze. Znałem to i nie powiem – było to kuszące, jednak odmówiłem. To była jedna z pierwszych poważnych propozycji powrotu na ciemną stronę, na którą nie przystałem. W kolejnych latach było ich coraz mniej – dzięki Bogu, nie uległem.

Podjąłem poszukiwania zatrudnienia, zarejestrowałem się w urzędzie pracy. Niestety, miałem małe szanse na znalezienie czegokolwiek, ponieważ byłem bez zawodu, doświadczenia, kwalifikacji, jakichkolwiek umiejętności, no i z całkowicie przechlapaną przeszłością. Przychodziłem tylko po to, by podpisać listę, w zamian otrzymując ubezpieczenie.

W sezonie letnim znajdowałem zatrudnienie na budowach, w charakterze pomocnika, jednak było to zajęcie sezonowe. Nie było szans, bym się z tego utrzymał przez cały rok. Znajomi, którzy prowadzili prywatne działalności, nie chcąc mieć kłopotów, omijali mnie szerokim łukiem. Czułem się jak trędowaty.

Pisanie

Pewnego dnia usiadłem przy komputerze, poznałem, czym są portale społecznościowe i zacząłem tam umieszczać swoje publikacje. Takie domorosłe pisanie. Krok po kroku, dzień po dniu. Od słowa do zdania. Nie widziałem, po co to robię i czy to ma jakiś sens? Jednocześnie modliłem się do Pana Boga o światło, co mam w życiu robić. W którą stronę iść i z kim rozmawiać. Nie miałem pomysłu na siebie nowego. Gdyby ktoś dał mi pistolet, od razu wiedziałbym, co mam robić, ale kiedy sięgałem do kieszeni, znajdowałem w niej różaniec. I modliłem się, ufając, że ten stan zawieszenia wreszcie minie.

Na początku mojego pisania były to małe formy, mimo to spotkały się z dużym aplauzem. Pisałem więcej i więcej, liczba polubień i udostępnień rosła. Po jakimś czasie, zachęcany przez czytelników moich postów, postanowiłem napisać książkę. Potraktowałem sprawę bardzo poważnie i solidnie się do niej przygotowałem. Praca nad powieścią pt. „Wysłuchaj mnie, proszę…” trwała cztery lata.

Po tym czasie znalazłem na chybił trafił wydawnictwo (bardzo słabe). Zażądali za jej wydanie 16 tys. zł. Nie miałem pojęcia, skąd wziąć taką kwotę. Znajomi doradzali, bym poszukał sponsorów. Jednak nie chciałem. Podjąłem pracę na budowie, niestety to, co zarabiałem, ledwo starczało na życie. Kiedy odłożyłem na bilet, pojechałem do Anglii. Ufałem, że wtedy sprawy potoczą się dużo szybciej. Zarobię na wydanie i godne życie. Jednak bez znajomości języka angielskiego, bez zawodu i jakichkolwiek perspektyw, szybko wylądowałem na ulicy w roli bezdomnego, gdzie mieszkałem około trzech miesięcy.

Cudem znalazłem pracę na czarno, gdzie harowałem bardzo ciężko po dwanaście godzin za głodowe stawki. Z dnia na dzień stawałem się coraz bardziej wycieńczony. Wtedy, postawiony pod murem, wyżaliłem się Panu Bogu. Stał się cud. Po około dwóch tygodniach pracowałem na lotnisku Heathrow, zarabiając około piętnastu funtów na godzinę. To spowodowało, że po kilku miesiącach zarobiłem na wydanie książki i wróciłem do Polski.

Kiedy książka ukazała się w księgarniach i przyszły pierwsze pozytywne recenzje, byłem bardzo szczęśliwy. Poczułem w sercu radość, uczucie, którego niemalże nie znałem.

Mieszkałem kilka lat w Londynie, gdzie pracowałem na budowach i kończyłem pisanie książki. Szło mi to opornie. Ponieważ po ciężkiej pracy noszenia cegieł wracałem skonany do wynajętego pokoiku i kiedy próbowałem coś pisać zasypiałem przy laptopie. Jednak dzielnie walczyłem.

Po pewnym czasie poznałem przez internet Monikę. Okazało się, że mamy podobne upodobania, zainteresowania, tę samą wiarę i ogólnie dobrze się dogadujemy. Po jakimś czasie znajomości Monika zaprosiła mnie do siebie. Mieszkała w Sztokholmie. Po ustaleniu pewnych zasad pojechałem. Monika udostępniła mi świetne warunki do pracy. Wszystko układało się dobrze. Praca, dom, rodząca się miłość… Jednak pewnego dnia uświadomiłem sobie, że przecież jestem coś winien Panu Bogu, społeczeństwu, że muszę jakoś odpokutować swoje winy. Dlatego zaproponowałem Monice żebyśmy wrócili do Polski…

Była tą wiadomością mocno zaskoczona i zdystansowana. Mieszkała w Sztokholmie już kilka lat. Miała tam dobrą stałą pracę, nowiutkie mieszkanie (o które w Szwecji było bardzo trudno). Długo i ciężko na to wszystko pracowała a tu nagle porzucenie tego wszystkiego na rzecz powrotu do Polski i wielkiej niewiadomej.

Ja wiedziałem, że chcę wracać, ponieważ byłem w Polsce potrzebny, czułem to. Wiedziałem, że mam misje. Ale Monika? Monika w wielkim skrócenie miałaby być dla mnie wsparciem w jej realizacji, jednak czy to oby nie za mało by podjąć tak trudną i ryzykowną decyzję? Jednak rozumiejąc jak ważne jest to, w co chcę się zaangażować, postanowiła zaryzykować.

Początkowo zamieszkaliśmy w mojej rodzinnej Legnicy. Klaustrofobiczna kawalerka, którą użytkowałem na zasadzie użyczenia przysparzała nam wiele trudności egzystencjonalnych. Jednak nie to było najgorsze, najtrudniejszym okazał się być czas bezczynności i marazmu, który wprowadzał atmosferę zniecierpliwienia i nerwowości. Co prawda ja starałem się pisać jednak prócz tego nic się nie działo, a z czegoś trzeba było żyć. Oszczędności topniały, a na horyzoncie żadnej perspektywy. Rodziły się dylematy, wątpliwości.

Aż pewnego dnia zadzwonił kolega z Warszawy. Zaproponował pracę w fundacji. Wiele pytań bez odpowiedzi, mało konkretów, jednak zaryzykowaliśmy i przeprowadziliśmy się do stolicy.

I tak rozpoczął się nowy rozdział naszego życia. Kolejno wstąpiłem do Zakonu Rycerzy Św. JPII z ramienia którego realizuję swoją najważniejszą życiową misję czyli posługę dla osób wykluczonych. Odwiedzam więzienia, zakłady poprawcze, domy dziecka, szkoły i na swoim przykładzie pokazuję, że można żyć inaczej!

22 lutego 2022 roku pobraliśmy się z Moniką.

Realizuję swoją największą pasję, którą jest pisanie. Ze świadectwami lub spotkaniami autorskimi przemierzam Polskę. Jestem szczęśliwym mężem. Pan Bóg mi błogosławi, a co najistotniejsze nadał mojemu życiu prawdziwy sens.

Wystąpiłem w filmie „Powołany 2”

Zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę nawet nie jestem świadomy tego, jak wielką szansę na odpokutowanie grzechów dał mi Pan Bóg. Życie wieczne jest najwyższą stawką, której nie można porównać z niczym innym. Dlatego ofiarowany mi czas staram się wykorzystać najlepiej jak potrafię.

                                                                              – Paweł Cwynar