Jak doszło do napisania pierwszej książki?
Jak doszło do napisania pierwszej książki?
– Można z tego sklecić niezłe opowiadanie. Był rok 2010. Opuściłem zakład karny, podejmowałem dorywczą pracę na budowach w charakterze pomocnika. Mimo iż pracowałem ciężko i rzetelnie, byłem zwalniany ze względu na swoją przeszłość i brak kwalifikacji w zawodzie. Dlatego pracowałem tylko sezonowo. Niestety, to było za mało by przeżyć. W czasie tych turbulencji w poszukiwaniu swojego miejsca w życiu podjąłem wyzwanie – naukę poruszania się w internetowej sieci. Kolejno zacząłem publikować na forach społecznościowych swoje treści. Krótkie myśli, aforyzmy, opowiadanka. Zostały one pozytywie odebrane. To motywowało mnie, bym pisał więcej i więcej. Jednak to wszystko co publikowałem, po krótkim czasie znikało w czeluściach cyfrowego świata, a czytelnicy wciąż chcieli więcej. Dopingowany pozytywnymi komentarzami, postanowiłem podjąć wyzwanie napisania książki. Papierowa forma byłaby namacalnym owocem mojej pracy, tym samym mógłbym zostać poddany weryfikacji jako autor.
Pisanie nie sprawiało mi problemów, dlatego śmiało podjąłem to wyzwanie. Pracując fizycznie gdzie tylko się dało po to, by przetrwać – wspierany przez osoby bliskie – pisałem. Praca nad pierwszą powieścią zajęła mi cztery lata… Oczywiście, mogłem skończyć dużo szybciej, jednak chciałem zrobić to dobrze.
Pracowałem, czytałem i pisałem.
Z racji tego, że byłem dyletantem w dziedzinie znajomości rynku wydawniczego i nie miałem kogo się doradzić w tej kwestii, dokonałem wyboru wydawnictwa na zasadzie losowej. Padło na Poligraf…
Ocenili, że książka jest ciekawa i posiadam talent, niemniej zażyczyli sobie za jej wydanie 16 tysięcy złotych. Byłem tym nieco zaskoczony, ponieważ wydawało mi się, że skoro mają z tego tytułu tantiemy to mogliby we mnie zainwestować?
– Niestety nie… Przyznali, że książka dobra, ale zapłacić trzeba. Wtedy pomyślałem sobie, że być może tak to funkcjonuje i wszystkich obowiązują takie same zasady. Nie wiedziałem, gdzie takie informacje zweryfikować, nie znałem nikogo w środowisku autorskim. Miałem dwóch znajomych poznanych w sieci, którzy wydali książki. Zapytałem ich, jak sobie z tym poradzili. Odpowiedzieli, że znaleźli sponsorów, doradzając mi, bym postąpił tak samo.
Jednak jakoś mi to „nie leżało”. Uważałem, że skoro cztery lata poświeciłem tej książce, to powinienem doprowadzić samodzielnie sprawę do końca.
Wiedziałem, że w dotychczasowej pracy pomocnika budowlanego, z pensją około 1800 złotych, nie mam szans na uzbieranie takiej kwoty (16 tysięcy złotych). Podjąłem trudną decyzję wyjazdu za granicę, padło na Anglię. Całe życie byłem ryzykantem, dlatego postanowiłem zaryzykować i tym razem.
Problem polegał na tym, że nie miałem żadnych pieniędzy na start, nikogo tam nie znałem, tak jak nie znałem języka angielskiego.
Plany miałem duże i obiecujące, serce pełne nadziei, a głowę nabitą szerokimi horyzontami które rozpościerali ludzie tam zamieszkujący… Niestety, życie brutalnie i szybko wszystko zweryfikowało.
Już w pierwszym tygodniu wylądowałem na ulicy, błąkając się bez celu zaułkami ośmiomilionowego miasta. Niespodziewanie spotkałem znajomego Cygana z Legnicy! Nie znaliśmy się blisko, jednak okazał się być dobrym człowiekiem. Zaprosił mnie do siebie do domu, gdzie dał mi pokój swojego syna, dzieląc się również jedzeniem. Taka sytuacja trwała jakiś czas, w którym to pobierałem od niego nauki jak przetrwać samemu w wielkim mieście. Kolejno pomogło mi inne małżeństwo, również przyjmując pod swój dach, gdzie mieszkałem u nich – najpier w salonie, potem w piwnicy.
Później ponownie wylądowałem na ulicy. Było mi ciężko, ponieważ nie znałem języka angielskiego, nie posiadałem zawodu itd. Znajomy Cygan pomógł mi znaleźć pracę na szrocie samochodowym, który prowadził Nigeryjczyk. Mieszkałem tam w jednym z opuszczonych samochodów, pracowałem po dwanaście godzin dziennie za głodowe stawki.
Po kilku miesiącach, wycieńczony ciężką pracą i bardzo słabym jedzeniem, wyżaliłem się Panu Bogu – że nie wiem, ile jeszcze dam tak radę. Przez ten cały ten czas (a było to około trzy miesiące_ uzbierałem pięćset funtów. To był cały mój majątek i pewnej niedzieli postanowiłem poszukać kościoła. Po kilku godzinach błąkania się po omacku, znalazłem polską misję katolicką. Byłem przeszczęśliwy!
Wszystkie pieniądze, które posiadałem, oddałem na tacę. Wtedy kapłan zmierzył mnie wzrokiem. Był zaskoczony, że jakiś przybrudzony, obszarpany – prawdopodobnie bezdomny, którym zresztą na tamten czas byłem – oddał taką kwotę na ofiarę.
Wtedy zapytał mnie – dlaczego to robisz?
Odpowiedziałem:
– Nie mam pomysłu jak dalej żyć jak sobie z tym wszystkim poradzić… –
Ponowił pytanie:
– Ja rozumiem, ale skoro to twój cały majątek, to dlaczego go oddajesz? –
– Bo skoro Pan Bóg jest taki mądry, to niech teraz się o mnie martwi! – odpowiedziałem z pewnym wyrzutem i goryczą.
I wtedy nastąpił prawdziwy CUD! – już po dwóch tygodniach od momentu oddania pieniędzy miałem bardzo dobrą pracę na lotnisku Heathrow w Londynie za stawkę 10 funtów na godzinę. To pozwoliło mi dosyć szybko zgromadzić wymaganą kwotę. Wróciłem szczęśliwy do Polski i zapłaciłem za wydanie książki.
Myślałem, że potem wszystko pójdzie z górki. Jednak nawet nie przypuszczałem, jak bardzo się myliłem.
Problemy rozpoczęły się niemal od razu po wpłacie żądanej kwoty. Skończyły się miłe słówka i zapewnienia o profesjonalizmie.
Kiedy przyszły uwagi redaktorskie zrozumiałem, że osobie pracującej nad tekstem brak jest wiedzy choćby podstaw wiary katolickiej, i nie tylko. Powstały pierwsze konflikty i nieporozumienia. Przygotowałem na portalach premierę swojej książki. Wydawnictwo zawaliło kolejny raz, opóźniając wydanie o miesiąc. Potem okazało się, że książka posiada błędy. Minęło dużo czasu, a pozycji wciąż nie było w księgarniach. Byłem bardzo rozczarowany tą współpracą. Musiałem osobiście interweniować u kierowniczki księgarni w mojej rodzinnej, jakby nie patrzeć stutysięcznej, Legnicy. By sprowadziła książkę…
Czara goryczy się przelała. Odwiedziłem kilka Empików i nici… Próbowałem interweniować sam, księgarnie poinformowały wydawnictwo Poligraf, a to – zamiast działać – zerwało ze mną umowę, zostawiając mnie na lodzie, odsyłając do domu kilkaset egzemplarzy książki!
Zacząłem szukać w Internecie informacji na temat Poligrafu i to, co tam znalazłem, przeraziło mnie. O reszcie doinformowali mnie czytelnicy działający na forach – że wybierając Poligraf, strzeliłem sobie w kolano i jestem skończony.
Pomyślałem, że faktycznie to już mój koniec… Byłem załamany. Ponieważ nie miałem pojęcia, jak pozycja została odebrana przez tych, którzy ją przeczytali, żyłem w niepewności. Znajomi, którzy bardzo dzielnie mi kibicowali i wspierali, doradzili bym założył na portalu społecznościowym stronę tytułową mojej książki „Wysłuchaj mnie, proszę…” I poprosił o przysyłanie tam recenzji od osób, którym udało się ją jakimś cudem kupić i przeczytać.
Posłuchałem ich i zaczęły napływać pierwsze recenzje. Czasami były one profesjonalne, a czasami bardzo proste zamykające się w jednym zdaniu. Jednak jakie by nie były, to wszystkie były… POZYTYWNE!
Wtedy poczułem coś, czego nie czułem od wielu lat. Poczułem radość, radość z tego, że udało mi się stworzyć coś, co przynosi innym satysfakcję. Recenzji było coraz więcej. To mnie upewniło w przekonaniu, że chyba mi to wyszło! Jednak to wciąż nie zmieniało mojego podbramkowego położenia. Po krótkim czasie Poligraf wycofał cały nakład z księgarni i odesłał mi do domu.
Nie wiedziałem, co mam dalej robić. Moja przyjaciółka, która pomagała mi charytatywnie przy całym przedsięwzięciu w charakterze menedżera, zadziałała.
Do dzisiaj nie wiemy jakim cudem, choć próbowaliśmy to wyjaśnić, odezwało się do nas inne wydawnictwo – Bernardinum. Zaoferowało wydanie. To był cud, ponieważ mało kto zdecydowałby się na taki krok mając na uwadze, że książka była już na rynku, w dodatku wydana przez wydawnictwo o tak złej reputacji. A jednak…
W przypadku Bernardinum sprawy poszły o wiele szybciej, dało się odczuć profesjonalizm. Ponowne wydanie, księgarnie, czytelnicy i …. Kolejne pozytywne recenzje. Tak jest do dzisiaj.
Tak doszło do wydania „Wysłuchaj mnie, proszę…” Oczywiście, całą sytuację opisałem w wielkim skrócie.
Czy uważasz się za twardziela?
To trudne pytanie, w którym odpowiedz twierdząca samoistnie ciśnie się na usta. Jednak to nie takie proste, bo jak tego dowieść? Nie inaczej, jak tylko na podstawie świadectw swoich doświadczeń. Człowieka poznajemy po tym jak radzi sobie z przeciwnościami losu.
Kolejna kwestia to na jakiej płaszczyźnie jestem twardy? Psychicznej, fizycznej czy duchowej? Dlatego odpowiem stosując klucz, który podałem na początku.
W swoim życiu nieczęsto miałem okazję sprawdzać się w bezpośrednich konfrontacjach fizycznych. Co prawda, trenowałem sporty walki, jednak nie byłem w to mocno zaangażowany. Zdarzały mi się bójki uliczne lub byłem pobity podczas różnych zajść związanych z moją „profesją” przestępcy, jednak nie było to na granicy testu mojej wytrzymałości na ból. Można powiedzieć, że po prostu radziłem sobie. Jednak sam siebie nie uznałbym za specjalnie odpornego na ból fizyczny.
Duchowo uważam, że nie jest najgorzej, biorąc pod uwagę to, co było wcześniej. A psychicznie wydaje mi się, że jest nieźle. Psychicznie próbowano mnie złamać niejednokrotnie. Jednak zdołałem z tych opresji wyjść obronną ręką. Stosując sobie znane techniki. Być może z upływem lat to, co przeżyłem, da się we znaki, jednak póki co dzięki Bogu trzymam się nieźle.
Męskość nie objawia się w tym jak bardzo śliny jesteś fizycznie, tylko jak wytrzymały psychicznie.
Czy masz parcie na szkło?
W pewnym sensie tak. Należy jednak na tę kwestię spojrzeć dwojako, rozdzielając moją działalność ewangelizacyjną od autorskiej.
Paweł Cwynar jako były przestępca dzielący się doświadczeniem poznania Chrystusa, w efekcie czego wszedł na drogę nawrócenia – to jedno. Z tym doświadczeniem „nie mam parcia na szkło”. Odpowiadam na zaproszenia, wpisując się w poczucie misji, do której powołał mnie Pan Bóg. Starając się zawsze pamiętać, Kto jest Tym Pierwszym.
Tutaj jednak granica jest cienka pomiędzy tym, by ludzie we mnie wiarygodnie zobaczyli działanie Jezusa Chrystusa, a tym, by uzurpować dla próżnych korzyści jak najwięcej Jego chwały dla siebie.
Paweł Cwynar jako autor, to coś innego. Pisarze cierpią na wiele „bolączek”. Jedną z nich jest docieranie do czytelników. Jest nieprawdą, że autor, który napisze dobrą książkę, o nic więcej nie musi się martwić. Że jego dzieło samo – na zasadzie marketingu szeptanego – wzniesie się na wyżyny list bestsellerów. Jeśli już faktycznie posiadamy wartościową np. powieść, to kolejno musimy podjąć potężną batalię o dotarcie do odbiorców. Dlatego w tej kwestii podejmuję starania, by zaistnieć chociażby po to, by zostać poddanym weryfikacji przez czytelników – do momentu, kiedy nazwisko stanie się rozpoznawalne za przyczyną ciekawych treści, znanego wydawnictwa, które stać na zorganizowanie mocnej kampanii reklamowej, owocami czego są tantiemy wystarczające na przeżycie, itd. itp.
Biorąc pod uwagę tak smutną rzeczywistość, staram się sobie pomóc, nie przekraczając jednak granicy dobrego smaku.
Jakie masz dziś podejście do sportu?
Kiedyś namiętnie uprawiałem sport. Towarzyszył mi on od dzieciństwa po dorosłe życie. Poświęcałem mu wiele czasu i wysiłku. Był niejednokrotnie pomocny np. kiedy miałem epizod w swoim życiu z pracą na bramce lub windykowaniu długów. W obydwu tych profesjach siła, postura i umiejętności odgrywają ważną rolę.
Jednak przyszedł czas na przepriorytetowanie swoich wartości. Dzisiaj sport uprawiam rekreacyjnie, dla zdrowia. Biegam, chodzę na basen czy siłownię. Mimo że zajął on odleglejszą pozycję wśród moich zajęć to wciąż Traktuje go jako obowiązkową rozrywkę. Nie ulegam sloganom, że w „zdrowym ciele, zdrowym ciele” lub „w zdrowym ciele, zdrowy duch”. Uważam, że powinno być to proporcjonalnie zrównoważone.
To samo dotyczy diety. Jem wszystko jednak z umiarem.
Największe marzenie?
W kwestii pragmatycznej – napisać bestseller na miarę „Skazani na Shawshank” i potem nie zwariować, jeśli odniósłbym taki sam sukces. Kolejno – znieść posuchę, jeśli miałaby miejsce.
Jak podchodzą do ciebie inni autorzy?
Jakoś tak nijako. Dlaczego? Nie mam pojęcia… – Oczywiście nie wszyscy.
Jak odkryłeś swój talent?
Imałem się w swoim życiu wielu zajęć. Pewnego razu, kiedy szkicowałem odwiedził mnie znajomy i to co ja męczyłem godzinę naszkicował w dziesięć minut nigdy wcześniej tego nie robiąc. Zrozumiałem że ma talent. Próbowałem rzeźbić w drewnie, również lipa, nie potrafiłem zachować proporcji. Imałem się wielu prac fizycznych jednak bez przebłysków zazwyczaj pozostając na szczeblu pomocnika aż do momentu, kiedy zacząłem pisać.
Wtedy czytelnicy moich treści z uznaniem powiedzieli – to jest ciekawe pisz więcej. Zauważyłem, że pisanie nie sprawia mi trudności. Piszę lekko zarazem ciekawie. Zacząłem być doceniany przez innych. Pisanie sprawia mi satysfakcję.
Kiedy przyszły pierwsze pozytywne recenzje mojej debiutanckiej książki mama przypomniała mi pewne zdarzenie.
Pewnego razu, kiedy byłem małym chłopcem. Siedziałem przy swoim wielkim poniemieckim biurku i pisałem w swoim wielki zeszycie opowiadania które miałem w zwyczaju pisać od dziecka. Odwiedziła nas ciocia Halinka przeczytała jedno z takich opowiadań i zawyrokowała proroczo, – że kiedyś będzie ze mnie wielki pisarz… No i teraz staram się nie zawieść cioci Halinki
Talent jest to coś co przychodzi nam naturalnie lekko czynność, która nie przysparza takiego trudu jak innym a jej efekty są satysfakcjonujące. Oczywiście trzeba go rozwijać no i nie należy zapominać, że można być obdarzonym więcej jak jednym talentem. Odnoszę wrażenie, że spełniam te kryteria, dlatego piszę.
Polityka?
Nie żyję polityką na co dzień, przez cały rok. Uważam, że to człowieka wprowadza w deliryczny nastrój. Tym bardziej nie służy pisarzom. Kiedy jednak przychodzi czas wyborów, z uwagą, wnikliwie weryfikuję dokonania partii rządzącej. Konfrontuję z ocenami osób, którym ufam, przeglądam statystyki i porównania. Można powiedzieć, że jestem świadomym wyborcą. Moje serce leży po prawej stronie. Takie też mam przekonania. Jestem patriotą. Jestem dumny z bycia Polakiem. Nigdy się tego nie wstydziłem mieszkając za granicą. Wręcz przeciwnie.
Plany ?
Jakie masz plany? ,,Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość”? Takie powiedzenie utarło się i często jest stosowane jako argument przeciwko tym którzy starają się trzymać stery swoich losów we własnych rękach. Jednak czy faktycznie jest ono w pełni zasadne lub chociaż właściwie stosowane?
Zauważyłem, że czytelnicy często na Facebooku udostępniają jakieś maksymy nie do końca je przemyślawszy. Czy stoją one w zgodzie z własnymi przekonaniami.
Bo czy faktycznie tak jest, że nie mamy planów? Ja mam plany, planuję większość rzeczy które robię. Moim zdaniem meritum leży gdzie indziej. – A mianowicie czy mając plany i realizując je, kiedy staniemy przed ewidentnym brakiem błogosławieństwa. Wszystko idzie nam, no może – nie z trudem, ponieważ uważam, że trud jest potrzebny. Ale w odwrotnym kierunku i zaczynamy rozumieć, że Pan Bóg prowadzi nas w inną stronę. To czy w tym momencie, kiedy mamy wszystko skrupulatnie zaplanowane potrafimy zmienić kurs?
Przecież wychodząc do sklepu sporządzamy listę zakupów to dlaczego miałoby być inaczej podejmując życiowo ważniejsze przedsięwzięcia? Uważam, że większość z nas ma plany, tylko czy łatwo potrafimy z nich zrezygnować na rzecz czegoś co w pierwszej perspektywie nie jawi się nam nie tak atrakcyjnym jak nasza doskonale zaplanowana wizja? Na rzecz czegoś czego nie jesteśmy pewni, ponieważ nie widzimy „brzegu”.
Jestem przekonany, że każdy z powołanych apostołów miał plany jednak na słowo „pójdźcie za mną” Mk 1, 17-18 potrafili wszystko porzucić. – I moim zdaniem właśnie o to w tym chodzi.
Najświeższym przykładem jaki mogę podać na całkowitą woltę moich planów, gdzie poprzestawiałem swoje skrupulatnie uporządkowane zamysły. Było, zmiana grafiku pisanych pozycji a dokładniej dodanie w jej szeregi książek, których nie miałem w planach! Czułem się bezpiecznie mając w głowie wszystko skrupulatnie poukładane. Dokładnie zaplanowałem o czym i w jakiej kolejności chcę napisać łącznie z tytułami. – „Wysłuchaj mnie, proszę”, „GiT Samuraje” kolejną miał być „Lottomat” a tu nagle zza krzaka wylazły i bezpardonowo wcisnęły się do kolejki inne tytuły. Mało tego kompletnie nie związany z nurtami przeze mnie podejmowanymi. Doznałem natchnienia, że muszę wszystko porzucić na rzecz napisania dwóch nowych książek. Myśl ta była dla mnie całkowitym zaskoczeniem jednak bez wahania, ją podjąłem, Choć nie powiem, że napawało mnie to szczególnym entuzjazmem. Nagła utrata pewnego gruntu pod nogami sprawiła, że czułem się zdezorientowany.
Jednak nie zwykłem odmawiać Panu Bogu. Po analizie idei, która w pewnym bliżej nieokreślonym momencie rozpoczęła nękanie mojego umysłu. Powiedziałem – dobrze! Czy i jak podołam temu wyzwaniu sami ocenicie.
Kolejna książka?
Stanowczo tak! Tym razem pracuje nad kryminałem. Będzie to historia w znacznej mierze oparta na faktach. pt. „GiT Samuraje”. O porwaniu małej dziewczynki. – banał? Niekoniecznie, ponieważ dziewczynka została porwana przez pomyłkę. Będzie w niej kilka pobocznych, mocnych wątków. Wprowadzę czytelnika w światy niedostępne dla zwykłych zjadaczy chleba. Tematyka wymagała ode mnie zmiany, pióra. Więcej dialogów, więcej wartkiej akcji, ale z przesłaniem. To takie mrugniecie okiem do czytelników pierwszej książki. Ufam, że podołam oczekiwaniom. Przynajmniej bardzo się staram. Powinna ukazać się wczesną jesienią.