511 751 153 Monika Cwynar monikacwynar7@gmail.com
Moja historia.

Moja historia.

Moja historia

Dom

Pochodzę z dobrego domu, w którym niczego mi nie brakowało. Miałem swój przestronny pokój z czterema oknami z widokiem na park. Duże dębowe biurko, przy którym odrabiałem lekcje i czytałem książki. Kota, psa, akwarium, rower. Kochających rodziców, dziadków. Czyli wszystko, co można by nazwać szczęściem.

Byłem przeciętnym uczniem, co wynikało z braku zapału do nauki. Dlaczego tak twierdzę? Ponieważ, kiedy uczęszczałem systematycznie do szkoły, błyskawicznie nadrabiałem zaległości – potrafiłem awansować nawet na przewodniczącego klasy. Rodzice byli dumni, ja – obojętny. To były przebłyski, do których nie przywiązywałem uwagi. Szkołę traktowałem raczej jako coś, co mnie ogranicza, nakazując schematyczne myślenie, a ja od dziecka byłem indywidualistą i wolnym duchem. Na wszystko miałem swój pomysł. Jedyne co lubiłem i do czego się przykładałem to czytanie lektur. Niestety byłem i jestem dysortografem; wtedy to nie była rozpoznawalna dolegliwość. Pisałem najlepsze wypracowania w klasie. Jednak z powodu błędów nauczycielka stawiała mi oceny niedostateczne. Aż pewnego dnia sumienie ją ruszyło i powiedziała, że będzie stawiała mi dwie oceny – osobno za styl i osobno za ortografię. Zawsze było to 5/2. 

Sport to kolejna z moich pasji. Od szóstej klasy namiętnie uprawiałem trójbój lekkoatletyczny. Puchary, dyplomy, zwycięstwa… Miałem najlepsze osiągnięcia w szkole, przez co nie musiałem się uczyć, ponieważ wiedziałem, że wychowawca (nauczyciel wf.) pomoże mi awansować do kolejnej klasy. Wykorzystywałem ten układ skwapliwie. Miałem wielkie marzenie być wybitnym sportowcem. Dlatego trenowałem dużo i rzetelnie, poświęcałem się sportowi bezgranicznie.

Po zakończeniu edukacji podstawowej podjąłem naukę w zasadniczej szkole zawodowej. Miałem być ślusarzem spawaczem… – miałem…

Niestety, brak zainteresowania moimi dotychczasowymi wynikami sportowymi u tamtejszego nauczyciela wf. sprawił, że nie potrafiłem odnaleźć się w trudnej dla mnie sytuacji, ponieważ to, co było moją pasją i miłością, zostało całkowicie zlekceważone. Byłem jeszcze niedojrzały emocjonalnie, dlatego nie potrafiłem sobie z tą sytuacją poradzić. Nagły brak możliwości realizowania się sprawił, że nie wiedziałem, jak mam poradzić sobie z buzującą adrenaliną. Nie potrafiłem się odnaleźć w świcie bez zawodów, treningów, rywalizacji. To przełożyło się również na brak zainteresowania innymi przedmiotami, a w konsekwencji i szkołą.    

Miałem plan, choć nie był on skonkretyzowany Jednak wiedziałem, że muszę poszukać wrażeń gdzie indziej. Poprosiłem rodziców o zezwolenie na wstawienia zamka w drzwiach swojego pokoju. Wieczorami wychodziłem przez okno parterowego mieszkania na podwórko, gdzie się szwendałem w poszukiwaniu nieskonkretyzowanych wrażeń. Hasło brzmiało: „oby coś się działo”. Coś co przyniesie mi ulgę.

Zew moich potrzeb został wysłuchany. Na efekt długo nie trzeba było czekać. Popadłem w złe towarzystwo majaczące w ciemnych zaułkach mojej dzielnicy. Recydywiści, pijacy, degeneraci, kajdaniarze – standard. Przygarnęli przybłędę w swoje szeregi, objaśniając zasady, którymi kierowała się ulica. 

Przystałem na ich warunki. Ponieważ dawało mi to możliwość rywalizacji. Zacząłem występować w złych zawodach. Pierwsze przestępstwa, co prawda, nie były w zgodzie z tym, czego uczyli mnie w domu, jednak dawały ukojenie skołatanemu ego. Dlatego opory moralne szybko zostały przełamane, w czym niemały udział miały podszepty i przekonywania nowych znajomych.

Nim zostałem aresztowany pierwszy raz byłem już znacznie zdemoralizowanym wyrostkiem mającym na sumieniu wiele przewinień i przestępstw. Palącym papierosy i degustującym tanie wina.  

W wieku 16 lat zostałem zatrzymany przez milicję i osadzony w izbie dziecka.

Zrywka

W pierwszy dzień po aresztowaniu w Izbie Dziecka umówiłem się z kolegą z celi – Danielkiem, że uciekniemy. Droga była tylko jedna: w nocy obezwładnić milicjanta, który miał w tamtym dniu dyżur. Ustaliwszy doskonały plan, przystąpiliśmy do jego realizacji. Około godz. 22.00 waliłem w drzwi celi na tyle silnie, że niebawem zjawił się milicjant – Filip (do dziś pamiętam jego imię) – mający tej nocy wachtę. Zacząłem symulować chorobę, funkcjonariusz otworzył drzwi, by sprawdzić, co się stało, a ja, korzystając z okazji i realizując wcześniej ustalone szczegóły brawurowej ucieczki, rzuciłem się na niego, aby go obezwładnić i odebrać klucze, by otworzyć kraty, które dzieliły nas od tak upragnionej wolności.

Niestety różnica wagi (120 kg – 55kg), a co za tym idzie siły, była mocno na moją niekorzyść, w wyniku czego zostałem szybko spacyfikowany i wrzucony z powrotem do celi. Danielek, który wedle planu miał mnie wspierać fizycznie, przytrzymując jedną rękę milicjanta, ze strachu nie drgnął. Z ucieczki sromotna klapa. Rano niespodziewanie wpadła brygada ZOMO w bojowym rynsztunku: kaski z przyłbicami, tarcze, psy, gumy sztormówki. W akcie manifestacji siły tak mocno mnie pobili, że po dzień dzisiejszy odczuwam tego skutki.

Po wszystkim zamknęli mnie w celi izolacyjnej, rozebrali i uchylili okno tak, bym nie mógł go zamknąć, a był wtedy luty, bardzo zimno. Wymiotowałem krwią, krew też była w moim moczu i wtedy pierwszy raz w życiu poczułem smak śmierci. Leżałem na podłodze, cały obolały, siniejąc z zimna. Pomocy znikąd – byłem przekonany, że wyzionę ducha. Dochodziłem do siebie dwa tygodnie. Potem przewieziono mnie do poprawczaka.

Kajdanowo – Zakład Poprawczy w Głogowie

W poprawczaku już pierwszego dnia próbowałem uciec, za co zostałem ponownie pobity i wylądowałem w izolatce. Po odbyciu kary zostałem przeniesiony na oddział, gdzie nastąpiła moja błyskawiczna demoralizacja. To miejsce jest przerażającą fabryką społecznych wyrzutków, chłopaków z patologicznych rodzin, bitych, molestowanych, żyjących samopas od najmłodszych lat. Dzieciaków, które tylko z filmów znały miłość.  Najgorszych z najgorszych. Tatuaże, sznyty, więzienne piosenki, bicie, samouszkodzenia, presja, niezdrowa rywalizacja, przekleństwa, jakich nigdy dotąd nie słyszałem, cwaniactwo, wyrachowanie, przebiegłość. Szybko uczyłem się radzenia sobie w tym okrutnym świecie.

Byli zaworem bezpieczeństwa dla dorosłych, którzy nie potrafili poradzić sobie z życiem. Smutek, żal, ból, niezrozumienie, samotność, niesprawiedliwość były tam codziennością.

Mnóstwo agresji i przemocy – byłem bity i ja, biłem innych. Już po kilku miesiącach tak niefortunnie uderzyłem kolegę, że ten trafił do szpitala z objawami niedotlenienia mózgu. Miano mi postawić zarzut usiłowania zabójstwa, jednak zakończyło się umieszczeniem mnie w grupie karnej.

To był dla mnie bardzo trudny czas, w którym poznałem życie od podszewki. Świat, którego istnienia nigdy sobie nie wyobrażałem. Mimo potężnej presji i braku przysposobienia w domu rodzinnym do życia w tak okrutnym środowisku, poradziłem sobie dzięki sportowemu uporowi, zawziętości, sile, bezwzględności. Szybko zrozumiałem: „albo oni mnie, albo ja ich”. Byłem zmuszony bardzo szybko dorosnąć lub się załamać. Dorosłem.

Przez wiele późniejszych lat na mojej drodze pojawiali się chłopcy poznani wtedy tam w „kajdanowie”. Okrutne życie bezwzględnie ich dziesiątkowało. Niepotrafiący wyrwać się z pętli zła, wpisani przez społeczeństwo na zarezerwowane dla nich miejsce na marginesie życia, z wypalonym piętnem skazańca: „jednostka aspołeczna, socjopatyczna, uporczywie niepoddająca się resocjalizacji”. Tak najczęściej widniało w aktach. A naprawdę największą ich winą było to, że urodzili się w takiej, a nie innej rodzinie, czasami w więzieniu, nigdy nie poznawszy ojca lub matki, która często się ich wyrzekała. Próbowali walczyć, być tacy jak wszyscy, lecz tylko nielicznym to się udało. Szczeniaki, którymi nikt się nie interesował, nikt nie mówił im, co jest dobre, a co złe, a nawet jak mówił, to sam przeważnie robił co innego. W ich życiu zadowolenie rodziców (jeśli już byli) podyktowane było pełnym szkłem. A potem trzeba było uciekać z domu, bo stary katował matkę. 

Bramy, pustostany, meliny były ich domami, a pijani kryminaliści – nauczycielami. W poprawczaku (dobrze) odrobiłem lekcję nienawiści i wyrachowania. Zdemoralizowany do cna wyszedłem na wolność, którą cieszyłem się zaledwie… miesiąc… 

Pucha

Po rocznym pobycie w kajdanowe, na wolności przebywałem zaledwie miesiąc! Pełen agresji i buntu uruchomiłem znajomości z poprawczaka. Skrzyknąłem paczkę kolegów, z którymi ruszyłem śladami wielkich gangsterów, będących dla nas niedoścignionymi autorytetami. Mocno zagłuszone sumienie niewiele mi wyrzucało. Odważni, dumni, silni, z ugodzoną ambicją byliśmy gotowi podbić świat.

Ukończywszy zaledwie siedemnasty rok życia, za poważniejsze już przestępstwa trafiłem do Zakładu Karnego we Wrocławiu. Podczas komisji weryfikacyjnej dyrektor przywitał mnie tymi słowy: „Zapoznawszy się z twoimi aktami z zakładu poprawczego, biorąc pod uwagę twoją głęboką demoralizację, kieruję cię na oddział dla recydywy, już oni tam ciebie wychowają… Wyjść!”.

Prowadzony przez „klawisza” więziennym korytarzem, w krainie tysiąca zamków i jednego klucza, nie wiedziałem, czego się spodziewać po tym miejscu. Krzyki, szczękanie zamków, ujadające psy, nieustanne rewizje, wielkie gmachy o setkach cel, z malutkimi zakratowanymi oknami, przepełnione najgorszymi kryminalistami… Wszechobecna szarość, ponurość, zimno, półmrok, zaduch były przygnębiające. Przydzielono mi blaszaną miskę, szary koc, szare mydło i jedną szmatkę do miski, a drugą taka samą do ciała. I te drwiące, złowrogie spojrzenia…

Trafiłem do celi z wieloletnimi recydywistami. Ich zadaniem było mnie utemperować, a moim? – sam nie wiedziałem… Po prostu chciałem przeżyć.

To było początkiem mojej drogi ku „wyższej lidze”. Tutaj nie było zabawy, nikt nie brał jeńców. Albo walcz, albo giń…

Już w pierwszych tygodniach byłem świadkiem usiłowania samobójstwa więźnia w mojej celi, który na moich oczach podciął sobie gardło. Po kilku tygodniach kolejny powiesił się tuż przy mojej pryczy. Co rusz w łaźni ktoś był bezwzględnie skopany. Te zdarzenia uświadomiły mi, że żarty się skończyły.

Zaprawiony poprawczakiem szybko to zrozumiałem, dlatego już w pierwszy dzień rzuciłem palenie, którego nauczyłem się jeszcze przed poprawczakiem i zacząłem ćwiczyć. W celi siedziałem z podejrzanym o kilka morderstw, złodziejem i dwoma bandytami. Każdy z wieloletnim stażem za kratami. Każdy chciał rządzić, a ja chciałem tylko jakoś się  w tym wszystkim odnaleźć.

Od rana do późnej nocy, wielogodzinnymi zwierzeniami uczyli mnie swoich fachów, zasad zachowania w każdej sytuacji, grypsowania, walki, przetrwania. Byłem pojętnym uczniem, zdecydowanym, silnym, nieobliczalnym. Czułem się jak na wojnie: niemal codziennie miałem do czynienia z przemocą, śmiercią. Stawiając temu opór, umacniałem się. Powoli przywykałem do wszechobecnego kultu siły, samobójstw, gwałtów, bójek, samouszkodzeń, śmierci. Tam ludzkie życie miało mocno zaniżoną cenę. Kilku znajomych wstrzyknęło sobie wirus HIV. Inni podcinali sobie żyły, przedawkowywali leki, dokonywali wielu wymyślnych samouszkodzeń tylko po to, by odzyskać wolność. 

Na każdym kroku rywalizacja, z powodu, której, w każdej minucie mojego tam pobytu, mogłem zostać skopany, a nawet zabity za najmniejsze uchybienie czy odstępstwo. Nie miałem wyboru – musiałem podjąć walkę. W imię dbałości o statystyki, każde zło wyrządzane przez klawiszy czy to sobie wzajemnie przez skazanych było odpowiednio kolejno tuszowane. Znamy to z każdej dziedziny życia, z tą różnicą, że w więzieniu to o życie najczęściej chodziło.

Mury więzień skrywają najwięcej tragicznych tajemnic, które nigdy nie ujrzały światła dziennego. To państwa w państwie – tam nie ma nikogo, komu można by się pożalić, a każdy objaw emocjonalnego uzewnętrznienia się jest odbierany jako słabość, która człowieka naraża na niespodziewany cios. Nawet ze strony najbliższych. Na tym ringu gladiatorów życia musiałem zawsze spać z otwartym jednym okiem, zawsze gotowy na odparcie niespodziewanego ataku, zawsze zwarty i czujny. Presja, stres, napięcie, nieprzespane noce. Nigdy nie wiedziałem, co może stać się jutro, za godzinę, za pięć minut. Moja sytuacja mogła zmienić się diametralnie w ciągu sekundy, a mimo to nie wolno było się poddać.

Z biegiem lat zobojętniałem na widok przemocy. Dzisiaj jesteś, jutro cię nie ma, recydywa powtarzała: „Małolat, przywykniesz”. Wtedy im nie wierzyłem, teraz wiem, że do wszystkiego można przywyknąć. Psychika to najsłabszy punkt! Nie wolno było się załamać! Kto upadał psychicznie, błyskawicznie podupadał na zdrowiu i stawał się żerem dla innych. Szybko to pojąłem, dlatego zamiast się nad tym rozwodzić, podjąłem walkę.

Rzetelnie przepracowałem swój pierwszy pobyt w puszce, z której wyszedłem o wiele gorszy: bardziej bezwzględny, silniejszy, sprytniejszy i oschły emocjonalnie. Nie bałem się krat, krwi, przemocy. Poznałem inne zasady, którymi chciałem się kierować w życiu. Zamiast lęku, refleksji, poczułem żądzę rywalizacji o bycie wielkim gangsterem, nie jakimś chuliganem czy złodziejaszkiem, nie chciałem osiadać na mieliźnie hierarchii przestępczej. Nic połowicznie, na pół gwizdka – jak brać, to wszystko. Nie po to zaczynałem, by poprzestawać w połowie drogi. Nie zadowalała mnie przeciętność, byłem gotowy podjąć najwyższe ryzyko, koszty nie grały roli.

Rozpocząłem działalność w zbrojnych grupach przestępczych. Walka o tereny, wpływy, wielką kasę, szybka i ostra gra na krawędzi sprawiły, że niedługo cieszyłem się wolnością. Jednak kolejny mój powrót do więzienia uświadomił mi, że wracam tam jak do swojego domu.  Niczego się nie bałem, a wręcz odwrotnie – to ja zacząłem budzić strach.

Ucieczka

1994 rok. Pod okna celi więziennej we Wrocławiu, gdzie przebywałem, podjechało kilka aut. Jeden z szefów konkurencyjnego gangu wykrzykiwał groźby pod moim adresem. Odebrałem to jako potwarz, rzuconą rękawicę, jednak byłem tam, gdzie byłem.

Postanowiłem uciec!

Własnoręcznie skonstruowałem pistolet, który chciałem przystawić sędziemu do głowy podczas rozprawy, na którą miałem być niebawem dowieziony. I w ten sposób, biorąc go za zakładnika, chciałem dokonać brawurowej ucieczki z sądu w Złotoryi.

Jedynie po to, by wyrównać rachunki. Ktoś mnie zakapował… Antyterror, łańcuchy, izolatka. Skończyło się tym, że przyznano mi status więźnia szczególnie niebezpiecznego, tzw. „N”. W tamtych latach we Wrocławiu było takich zaledwie dwóch. Jeden – vel „Diabeł”, za zabicie milicjanta i usiłowanie zabicia kolejnego. Drugi, chłopak o imieniu Piotrek – zabił żołnierza i miał na koncie ucieczkę z więzienia we Wrocławiu. Ja byłem tym trzecim. Wrażenia z tamtego czasu pozostaną w mojej pamięci do końca życia. Niejednokrotnie budzę się z koszmarem tamtych wspomnień. Terror psychiczny i fizyczny, jakiemu zostałem wtedy poddany, wywarł potężne piętno na mojej psychice.

Był rok 1996. Po roku czasu przebywania w celi „N” we Wrocławiu zostałem przewieziony do więzienia w Wołowie.

To zakład karny znany w całej Polsce z tego, że odsiadują tam wyroki jedni z najniebezpieczniejszych przestępców. Czarna legenda tego więzienia wzbudzała we mnie dylematy. Jak sobie w nim poradzę? Byłem już dosyć znanym przestępcą, jednak pobyt w Wołowie to inna bajka. To w kuźni charakterów najwyższy szczebel. Po przyjeździe do Wołowa nie rozglądałem się na boki. Pierwsze swoje kroki skierowałem na siłownię – treningi siłowe, boks i karate. W przeciągu zaledwie dwóch lat, dzięki zawziętości i uporowi, stałem się tam najsilniejszym więźniem. Pokonałem nawet tych, którzy ćwiczyli po kilkanaście lat. Bez zażywania sterydów czy jakichkolwiek odżywek na sztandze wyciskałem 190 kg. Zgredy z recydywy zwrócili na mnie swoją uwagę: zapoznali się z moją historią, posłuchali ludzi, którzy za mnie poręczyli, prześledzili moją dotychczasową „nieskazitelną” drogę wojownika i postanowili obdarzyć swoim zaufaniem.

Wynikiem było to, że po opuszczeniu przeze mnie ZK Wołów w 1998 roku zaproszono mnie, dzięki odpowiednim protekcjom z Wołowa, na spotkanie ważniejszych gangsterów w Polsce, które miało miejsce po walce Andrzeja Gołoty z Timem Witherspooem 2.10.1998 we Wrocławiu. Walka miała miejsce w Hali Stulecia, z dwunastoma milionami widzów przed TV. (Ponoć gangsterzy otrzymali 100 tys. okupu zł za to tylko, aby nie popsuli tego widowiska wyłączeniem prądu.) O tym dowiedziałem się później, dużo później. Poznałem wtedy Pershinga i innych znanych w Polsce gangsterów.  To był moment przełomowy mojej kariery, bowiem wkroczyłem do pierwszej ligi. Awansowałem kolejno z chuligana, bandziorka, na zawodowego przestępcę, czyli gangstera. Zanim do tego doszło, musiałem przejść długą drogę, jednak dopiąłem swego. Marzenia z młodości, kiedy to zostałem zainfekowany złym bakcylem, spełniły się.

Zaczęły się poważne interesy, nauczyłem się czerpać korzyści z szarej strefy, w której działałem. Zarabiałem m.in. na tym, kim jestem.  Moje nazwisko stało się marką. Kupiłem sobie Mercedesa S, dobry garnitur, złoty zegarek, zacząłem inwestować w nieruchomości. Już w roku 2001 moje zarobki oscylowały w kwotach około kilkudziesięciu tys. zł miesięcznie. Założyłem swoją plantację marihuany, a właściciele lokali płacili mi za to tylko, że w nich bywałem. Czułem się jak król życia, spełniały się moje marzenia!  Wszędzie wstęp za darmo, zastawione stoły, wszystko, co było, było najlepsze. Ludzie obnosili się z tym, że mnie znają. Miałem dwadzieścia kilka lat, a mimo to, kiedy jechałem gdzieś na spotkanie, gdzie trzeba było ustalić strefy wpływów, liczono się ze mną. Byłem brawurowy i nieobliczalny. To mnie kręciło, jednak miało też swoją cenę…

W swoim mercedesie (zresztą nie tylko, ponieważ posiadłem kilka aut) pod siedzeniem, na którym nierzadko siedziały najpiękniejsze dziewczyny, miałem ukryty pistolet. Rzadko rozstawałem się z bronią. Doszło do kilku zamachów na moje życie. Zrozumiałem, że nie jestem jedynym szczupakiem w tym stawie. Choć zawsze mogłem liczyć na pomoc, to było to uwarunkowane tym, że nieustannie musiałem się wykazywać jako ten najlepszy, bezwzględny, nieobliczalny – a to kosztowało.

Płaciłem za to wysoką cenę: wódkę piłem litrami, czasem brałem narkotyki, nie przesypiałem nocy, żyłem w nieustannym napięciu, na krawędzi. To wszystko odbijało się na mojej psychice. Kilka telefonów komórkowych, które dzwoniły niemal bez przerwy, zawsze coś się działo, niekoniecznie dobrego. Trzy dni w tygodniu chodziłem na siłownię, a kolejne trzy piłem. Nie wiedzieć kiedy zapętliłem się w sytuację, z której nie widziałem wyjścia, a właściwie to nawet go nie szukałem. Nie znałem innego świata, więc nie wyobrażałem siebie, że można inaczej.

Pierwsze zlecenie

Podczas jednej z imprez w Warszawie w Marriotcie, podszedł do mnie mój przyjaciel Karolek i zaproponował za dobrą kasę „odpalenie” Superola. Zdziwiłem się, ponieważ Superol był naszym przyjacielem – przynajmniej ja go za takiego uważałem. Odmówiłem, potem jednak takich propozycji było więcej: żeby porwać koledze dziecko dla okupu, oszukać, okraść, przewalić, zabić, wymusić, a najgorsze w tym wszystkim było to, że swój swojemu, a ja byłem uczony czego innego. Zasady, które wpojono mi w poprawczaku i więzieniu, mówiły jasno. Nigdy nie wolno było wyrządzać świństw swojakom. I tego się trzymałem.  

Zastanawiałem się: „Czy czegoś nie przeoczyłem?”, „Czy czegoś nie zrozumiałem?” lub „Czy coś mi po drodze umknęło?”.  Jednak nie, wszystko na to wskazywało, że wielki świat, ku któremu dążyłem całą młodość, świat zasad, wzajemnego szacunku, okazał się jednym wieki bagnem. Im ktoś był większym świntuchem, tym lepiej. Liczyła się tyko kasa, siła i układy. Bezwzględność, zero sentymentów, a wszystkie zasady, którym hołubiłem od dzieciństwa, nic tutaj nie znaczyły.  Czułem się bardzo zawiedziony i zdezorientowany.

Kiedy zaczynałem swoją przestępczą karierę na podwórkowych ławeczkach, za czasów komuny, starzy recydywiści „podkręcali” mi zasady, których nigdy nie wolno było mi złamać. Mówili: „Małolat, pamiętaj, nigdy ci nie wolno okraść kobiety w ciąży, osób z niepełnosprawnością, niedołężnych, kościołów, księży i cmentarzy. Nie wolno gnoić na swoim podwórku, sięgać łapą po żonę przyjaciela ani krzywdzić rodzin, nawet wrogów. To są nasze świętości i tego ci tknąć nie wolno. Nie przewalaj ziomków, nie okłamuj przyjaciół bądź fair względem wspólników, nie kapuj, bądź twardy, sztywny nieugięty”. To był mój uliczny dekalog, którego rzetelnie przestrzegałem przez wszystkie te lata.

Musiałem ponownie dorosnąć, a w skład tego dorastania wchodziła wiedza o tym, że życie jest o wiele okrutniejsze, aniżeli się tego spodziewałem. Ktoś w którymś momencie mnie oszukał, niszcząc wielkie nienaganne ideały, których przestrzegała przestępcza elita.                   

W wielkim świecie okazało się, że to wszystko nie miało żadnego znaczenia. Przełknąwszy gorzką pigułkę poznania, postanowiłem wycofać się z dużych interesów na rzecz regionalnych biznesików, jak to mówili wspólnicy: „Mniejszą łyżeczką, ale regularnie”. No i w swoim zaufanym gronie.

Rok 2005 – kolejne aresztowanie

Tym razem wszystko potoczyło się inaczej: poważne zarzuty, działanie w grupie zbrojnej, handel bronią, haracze, narkotyki. CBŚ wprowadziło do mojej grupy swoje wtyczki. Założyli – w miejscach, gdzie przebywałem – ukryte kamery i podsłuchy. Zarzuty były niepodważalne. Wylądowałem w Departamencie do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej we Wrocławiu. Tam policjanci z CBŚ przedstawili mi propozycję statusu świadka koronnego – odmówiłem. Na jednej szali leżał wyrok piętnastu lat więzienia, na drugiej – ochrona, nowe dane osobowe, spokojne życie w Hiszpanii, zachowanie całego majątku, jakiego się dorobiłem na przestępstwach, czyli gra o wszystko. Abym miał czas to przemyśleć, umieszczono mnie w ścisłej izolacji.

Odizolowany oddział, osobna pojedyncza cela, gdzie nie widziałem nikogo na oczy, w środku tej celi klatka – tak zwana tygrysówka. Spacery również w klatce, do której byłem prowadzany o świcie tak, bym nikogo przypadkiem nie widział. Taka forma presji psychicznej.

W celi tej trzymali mnie rok czasu i przyznam szczerze, że można było zwariować. Miałem w niej dosłownie policzony kurz. I ta wwiercająca się w głowę świadomość, że to już koniec. Groteskowe było w tym wszystkim to, że – prawdę mówiąc – odmawiając współpracy, sam podpisywałem na siebie wyrok. Jednak nie rozważałem tego zbyt długo. Starałem się znaleźć rozwiązanie alternatywne na te wszystkie długie trudne lata, które mnie czekały. Takie naiwne pocieszenie, że jakoś to będzie, że zdarzy się cud… Że inni przesiedzieli znacznie dłużej i jakoś poukładali sobie życie. Karmiłem się fikcją, jednak nie za bardzo mi to smakowało, ponieważ wiedziałem, jakie są realia. Czas za kratami rządził się swoimi prawami, był z gumy. No i ta powtarzalność pustych dni, w potrzasku której się znajdowałem.

Sen, zaproszenie, zrozumienie, skrucha, pokora, nawrócenie

W tej całej beznadziei rozkołatanych, fatalistycznych myśli, niespodziewanie przyśnił mi się sen, który odmienił moje życie. W śnie tym, poprzez odpowiednią inscenizację, zrozumiałą dla takiego odbiorcy jakim wtedy byłem, Pan Bóg wystosował do mnie zaproszenie i ja na to zaproszenie odpowiedziałem twierdząco – Tak! W świetle tego zrozumienia wszystko zdawało się jawić inne niż dotychczas. Moja nadzieja dostała kopa i zmartwychwstała.

Na skutek tego zdarzenia przeczytałem całą Biblię, Katechizm Kościoła Katolickiego oraz wiele innych religijnych książek. Wyspowiadałem się, przystąpiłem do Komunii św. i zacząłem życie jak nowo narodzony człowiek. Oświadczyłem wszem i wobec, że wycofuję się z życia przestępczego. Wzbudziło to niemałą sensację w półświatku. Jednak tak jak bardzo starałem się być rzetelnym bandytą, tak samo potem starałem się być rzetelnym katolikiem. Wróciłem na łono rodziny Kościoła katolickiego, który przyjął mnie niczym syna marnotrawnego. To był początek nowej, jak się potem okazało, o wiele trudniejszej, jednak bardziej obfitej drogi.

Pielgrzymka

W roku 2010 opuściłem Zakład Karny w Jeleniej Górze. Jeden z wielu, które odwiedziłem przez te wszystkie lata spędzone za kratami.  Ten był ostatni. 

Tym razem, kiedy bramy więzienia z hukiem zatrzasnęły się za moimi plecami, złapałem głęboki haust powietrza: byłem innym człowiekiem. Spojrzałem na otaczający mnie świat z radością i optymizmem. 

Dotychczas, za każdym razem po wyjściu, skrzykiwałem kolegów, odświeżałem kontakty, wyjmowałem ze skrytki pistolet i robiłem to, do czego byłem przyuczony od młodości, do czego byłem szkolony w więzieniach przez te wszystkie lata.

Tym razem było inaczej. Pierwsze, co uczyniłem, to wyruszyłem na pieszą pielgrzymkę na Jasną Górę. Jedenaście dni maszerowania w dziękczynnej intencji nawrócenia, wśród ludzi, którzy zaznajomili mnie z innymi standardami życia. Byłem zaskoczony ich otwartością, uprzejmością, religijnością, pogodą ducha, wewnętrznym spokojem. Pokazali mi, że można żyć inaczej. Dzieliliśmy się doświadczeniami, wspieraliśmy się, pomagaliśmy sobie. Zawarłem tam wtedy wiele przyjaźni, które trwają do dzisiaj.

Po powrocie do domu, pootwierałem szafy i szuflady, skrytki i wszystkie rzeczy, które mi zostały z „tamtego życia”, wyniosłem na śmietnik i porozdawałem ubogim. Wiedziałem, że chcąc wejść w nowe życie, muszę oczyścić się fizycznie i duchowo ze wszystkich złych zaszłości.  Wszyscy byli przekonani, że zwariowałem, spotykałem się z niezrozumieniem i niekończącymi się dywagacjami, ile potrwa moje szaleństwo.  

Przysłano mi wówczas pismo urzędowe nakazujące odpracowanie 40 godzin w Zieleni Miejskiej – była to zaległa kara za jazdę samochodem pod wpływem alkoholu, nie pierwszą zresztą. Przewinienia tego dopuściłem się jeszcze przed aresztowaniem. Nie miałem wyjścia. Musiałem sprostać temu wyzwaniu i w mieście, gdzie wszyscy mnie znali, zostałem przydzielony do zamiatania ulic. Przychodzili znajomi i robili mi zdjęcia, szydząc za plecami. To było dla mnie trudne, upokarzające doświadczenie. Starzy kumple, widząc, co się dzieje, zaproponowali mi powrót do gangsterki, dużą kasę, lekkie życie. Na fali były bardzo intratne przestępstwa gospodarcze. Znałem to i nie powiem – było to kuszące, jednak odmówiłem. To była jedna z pierwszych poważnych propozycji powrotu na ciemną stronę, na którą nie przystałem. W kolejnych latach było ich coraz mniej – dzięki Bogu, nie uległem.

Podjąłem poszukiwania zatrudnienia, zarejestrowałem się w urzędzie pracy. Niestety, miałem małe szanse na znalezienie czegokolwiek, ponieważ byłem bez zawodu, doświadczenia, kwalifikacji, jakichkolwiek umiejętności, no i z całkowicie przechlapaną przeszłością.  Przychodziłem tylko po to, by podpisać listę, w zamian otrzymując ubezpieczenie.

W sezonie letnim znajdowałem zatrudnienie na budowach, w charakterze pomocnika, jednak było to zajęcie sezonowe. Nie było szans, bym się z tego utrzymał przez cały rok. Znajomi, którzy prowadzili prywatne działalności, nie chcąc mieć kłopotów, omijali mnie szerokim łukiem. Czułem się jak trędowaty. Ze starymi kumplami nie było o czym gadać, a nowych nie miałem.

Pisanie

Pewnego dnia usiadłem przy komputerze, poznałem, czym są portale społecznościowe i zacząłem tam umieszczać swoje publikacje. Takie domorosłe pisanie. Krok po kroku, dzień po dniu. Od słowa do zdania. Nie widziałem, po co to robię i czy to ma jakiś sens? Jednocześnie modliłem się do Pana Boga o światło, co mam w życiu robić. W którą stronę iść i z kim rozmawiać. Nie miałem pomysłu na siebie nowego. Gdyby ktoś dał mi pistolet, od razu wiedziałbym, co mam robić, ale kiedy sięgałem do kieszeni, znajdowałem w niej różaniec. I modliłem się, ufając, że ten stan zawieszenia wreszcie minie.  

Na początku mojego pisania były to małe formy, mimo to spotkały się z dużym aplauzem. Pisałem więcej i więcej, liczba polubień i udostępnień rosła.  Po jakimś czasie, zachęcany przez czytelników moich postów, postanowiłem napisać książkę. Potraktowałem sprawę bardzo poważnie i solidnie się do niej przygotowałem. Praca nad powieścią pt. „Wysłuchaj mnie, proszę…” trwała cztery lata.

Po tym czasie znalazłem na chybił trafił wydawnictwo (bardzo słabe). Zażądali za jej wydanie 16 tys. zł. Nie miałem pojęcia, skąd wziąć taką kwotę. Znajomi doradzali, bym poszukał sponsorów. Jednak nie chciałem. Podjąłem pracę na budowie, niestety to, co zarabiałem, ledwo starczało na życie. Kiedy odłożyłem na bilet, pojechałem do Anglii. Ufałem, że wtedy sprawy potoczą się dużo szybciej. Zarobię na wydanie i godne życie. Jednak bez znajomości języka angielskiego, bez zawodu i jakichkolwiek perspektyw, szybko wylądowałem na ulicy w roli bezdomnego, gdzie mieszkałem około trzech miesięcy.

Cudem znalazłem pracę na czarno, gdzie harowałem bardzo ciężko po dwanaście godzin za głodowe stawki. Z dnia na dzień stawałem się coraz bardziej wycieńczony. Wtedy, postawiony pod murem, wyżaliłem się Panu Bogu. Stał się cud. Po około dwóch tygodniach pracowałem na lotnisku Heathrow, zarabiając około piętnastu funtów na godzinę. To spowodowało, że po kilku miesiącach zarobiłem na wydanie książki i wróciłem do Polski.

Kiedy książka ukazała się w księgarniach i przyszły pierwsze pozytywne recenzje, byłem bardzo szczęśliwy. Poczułem w sercu radość, uczucie, którego niemalże nie znałem.

Dzisiaj

Dzisiaj mieszkam w Sztokholmie, zajmuję się pisaniem. Niedawno ukończyłem drugą powieść pt. „GiT Samuraje”. Staram się być dobrym autorem. Poświęcam temu bardzo wiele czasu. Prawdopodobnie to jest droga, którą pokazał mi Pan Bóg.

Jednocześnie spełniam się w swoim powołaniu, którym jest dzielenie się swoim świadectwem głównie z więźniami. Mówienie im o Panu Bogu i o tym, że można inaczej, co widać no moim przykładzie.

Kiedy opowiadam swoją historię, często słyszę, że można by na jej podstawie nakręcić film! lub napisać dobrą książkę. Owszem, zgadzam się z tym, miałem bardzo burzliwe życie, jednak…

Spotkałem w nim również wielu twardzieli, którzy robili rzeczy, jakich ja bym się nie odważył, np. mocne samouszkodzenia. Potrafili oni przez lata nie wypowiedzieć ani słowa – byli notorycznie katowani do nieprzytomności lub wręcz torturowani i nie pękali. Poznałem wielu mocnych gangsterów, o których mało kto słyszał, ponieważ byli dyskretni. Wielu ludzi, którzy w imię zasad oddali swoje życie. Bossów, którzy, stojąc w cieniu, podejmowali decyzje wstrząsające przestępczym półświatkiem. Poznałem wiele mocnych i kontrowersyjnych postaci, o których po prostu nikt nigdy nie słyszał. W świetle tego wszystkiego nie uważam, żeby moja historia była szczególna. Jest po prostu moją historią, o której opowiadam, jednak w żadnym wypadku nie uważam się za znaczącą postać i nie jest to fałszywa skromność lub ukryta pycha.

Zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę nawet nie jestem świadomy tego, jak wielką szansę na odkupienie grzechów dał mi Pan Bóg. Życie wieczne jest najwyższą stawką, której nie można porównać z niczym innym. Dlatego ofiarowany mi czas staram się wykorzystać najlepiej jak potrafię. Współpracuję z bydgoskim Bractwem Więziennym Samarytania. Odwiedzam zakłady karne, poprawcze, domy dziecka. Świadczę o wielkim miłosierdziu Pana Boga, którego doświadczyłem i doświadczam na co dzień.

Rycerz Niepokalanej – Kwiecień 2019

„Zostałem skazany przez układ niedouczonych chamów”. Pisarz odsiaduje 25 lat za morderstwo

„Zostałem skazany przez układ niedouczonych chamów”. Pisarz odsiaduje 25 lat za morderstwo

Amok.
Pamiętam, kiedy do puchy „za głowę” wjechał Krystian Bala- autor książki pt. Amok. Powtarzał, że jest niewinny, że sędziowie nieuki skazały go bez dowodów itd.
To co robi sąd to jedno, ale jest jeszcze coś takiego jak „sąd wewnętrzny” czyli- rozkmina. Rozkmina jest to wewnętrzne działanie wśród złodziei mające na celu wyjaśnienie sprawy lub osoby. Rozkminę przeprowadzają zazwyczaj więźniowie należący do subkultury grypsujących po to, by mieć jasność z kim lub z czym mają do czynienia, ale nie tylko. Niegrypsujący również mogą dociekać z kim im przyjdzie dzielić celę, zwłaszcza kiedy w grę wchodzi „ćwiara”- wyrok 25lat.
W świadomości ludzi z zewnątrz pokutuje pogląd, że w więzieniu wszyscy są niewinni, oczywiście chodzi tutaj o to co sami skazani rzekomo o sobie mówią, że wszyscy siedzą za niewinność…
Jednak nawet nie wiedzą jak bardzo się mylą i ja w tym artykule postaram się to wyjaśnić dlaczego.
O tyle o ile w Sądzie państwowym oskarżony ma prawo kłamać, rodzina oskarżonego ma prawo do odmowy wyjaśnień, a nierzadko również „nagina” fakty na korzyść oskarżonego.
Sąd może skazać kogoś na podstawie poszlak, jednak te poszlaki przeważnie są mocne. Nawet kiedy są to lewe zeznania świadków, to przecież dla sądu w świetle prawa jest to wystarczające.
Często też zdarza się, że wyroki są w zawieszeniu tak by wilk był syty i owca cała. Do czego zmierzam? Otóż kiedy podejrzany zostanie aresztowany, odsiedzi kilka lat w śledztwie, a z rozpraw będzie wynikało, że jest niewinny, wówczas sąd na podstawie „doświadczenia sądu” uznaje oskarżonego winnym i wymierza mu wyrok zaliczając na jego poczet to, co już odsiedział… Często skazany godzi się z tym, bo i tak idzie do domu a na dalsze szarpaniny z sądami nie ma siły ani kasy…
Podczas więziennej rozkminki sprawy mają się z goła inaczej.
Po pierwsze- złodzieje się znają, dobrze wiedzą kto jest kim, nierzadko od dziecka z jednego podwórka.
Po drugie- złodzieje nie wyrokują wyrokiem pozbawienia wolności, dlatego „wyjaśniany” nie ma powodu kłamać w sprawach karnych.
Po trzecie- kiedy złodziej okłamie drugiego złodzieja, natychmiast może mieć połamany nos i skończyć na samym dnie więziennej hierarchii.
W sądzie może kłamać, bo takie jest prawo, na spacerniku już nie…
Sam osobiście uczestniczyłem w wielu rozkminach gdzie okazywało się, że ktoś był niewinny, mimo tego dostawał wyrok sądowy (najczęściej za gwałty).
Raz była taka sytuacja, że chłopak dostał 12 lat za napad, którego nie dokonał.  Małolat od jakiegoś czasu zajmował się włamaniami do urzędów, skąd kradł komputery. Jednak nie mógł powiedzieć swojego alibi ponieważ w tym czasie był na włamaniu w innym mieście około 100 km dalej. Niestety nie był sam, nawet wybierając mniejsze zło czyli przyznanie się do włamania musiałby sypnąć wspólników. Głównym świadkiem oskarżenia był policjant, który powiedział, że to ktoś bardzo podobny do niego- wystarczyło. Gibałem z nim w celi. Po wyroku załamał się i zaczął brać psychotropy…
Kolejnym razem koleś dostał 15 lat wyroku za napad. Też był niewinny. Nie było dowodów tylko poszlaki i to bardzo słabe. Najśmieszniejsze w tym było to jak do naszej celi wjechał inny złodziej za kradzież samochodu i w prywatnych rozmowach przyznał się nam, że to on dokonał tego napadu, ale przecież nie przyzna się w sądzie do napadu gdzie dostałby 15 lat, tylko po to by kogoś nie skazali na lewo… Trudno, w fachu przestępcy trzeba się liczyć z takimi zdarzeniami- ryzyko zawodowe.
Miałem w swojej „karierze” do czynienia z kilkunastoma podobnymi przypadkami.
Nie raz widziałem jak złodzieje brali na siebie dobrowolnie przestępstwa,których nie dokonali, bo tak się umówili z policjantami, którzy szepnęli prokuratorowi, żeby wnioskował o mały wyrok i takim sposobem każdy był zadowolony… Policjanci zamykali zdarzenia, rosła wykrywalność, prokurator miał wygrane rozprawy, nierzadko ze skróconym procesem, a złodziej wyłapywał w miarę łagodny wyrok mimo, że brał na siebie więcej „włamów”.
Na więziennym spacerniku nikt nie da robić z siebie durnia. Złodzieje nie są obwarowani przepisami prawnymi, które niejednokrotnie uniemożliwiają zbadanie sprawy. Na spacerniku gada się jak jest, oczywiście są wyjątki, kiedy po prostu nikogo nie interesuje czy dany „pacjent” zrobił to czy nie, zwłaszcza kiedy chodzi o głowę. Do sądu zazwyczaj jedzie się kilka razy w roku. A w celi jest się cały czas w kilku, całą dobę, razy lata… Więc ciężko jest by czegoś  nie wiedzieć, tym bardziej, że recydywa nie jest w ciemnie bita. Każdą sprawę rozmienia się tak jakby dotyczyła ona mnie prywatnie, a nie kogoś tam, tylko mnie tu i teraz. W sądzie jest jeden sędzia i dwóch ławników, na spacerniku czasami kilkudziesięciu złodziei prowadzi rozkminkę, a bywa, że uczestniczy w niej kilkaset osób z kilku „puszek”.  
Dlatego nie ma miejsca na granie wariata, a takie powiedzonko, że w więzieniu wszyscy siedzą niewinni na pewno nie funkcjonuje wśród złodziei…  
Owszem zdarzają się wyjątki, jednak one potwierdzają regułę.
Więcej widziałem pomyłek w wyrokach sądowych niż w prawilnych rozkminkach więziennych.
Jest coś takiego jak materiał operacyjny czyli wiedza policji na dany temat nierzadko z wielu źródeł. Jednak brak im dowodów na przedstawienie sprawy prokuratorowi.
Złodziejom taka wiedza wystarczy, dlatego kiedy wjechał Krystian Bala do puchy, to recydywa nie głowiła się czy on jest winny tylko dlaczego, skoro uważa się za takiego inteligenta narobił tyle prostych „buraków”?

Kto zainspirował mnie do pisania.

 


W więziennej celi wszystkie dni są podobne. Najbardziej doskwiera
nuda i monotonia. Opuszczenie samotność, bezradność… Czasami skazani robią sobie
krzywdę tylko po to by uatrakcyjnić jakkolwiek życie, nawet za cenę pobytu w
szpitalu, bólu ,cierpienia a niejednokrotnie utraty zdrowia. Zamkniętego w czterech
ścianach malutkiej celi moją ucieczką były książki. Umysł, wyobraźnia, fantazja
pozwalały oderwać się od szarej rzeczywistości.

Pewnego dnia trafiłem na książkę autorstwa Sergiusza
Piaseckiego– styl lekki, przyjemny, treści bardzo mi bliskie. Kolejno
przeczytałem wszystkie jego pozycje, aż zainteresowałem się samym autorem i ku mojemu
zdziwieniu okazało się, że przesiedział on w więzieniach niemal piętnaście lat swojego
życia.

 Prowadził bardzo bujne życie obfitujące w wiele
spektakularnych i mocnych wydarzeń, które m.in. doprowadziły go do więzienia, mimo
tego wszystkiego potrafił się odnaleźć jako znakomity pisarz z dorobkiem wielu bestsellerów.
Pisał w ciemnych celach, ołówkiem na kartkach w linię, a kiedy brakowało
miejsca zapisywał wolne przestrzenie miedzy już wcześniej zapisanymi zdaniami.
Wykorzystując każdy wolny skrawek do maksimum. Wykonał gigantyczną pracę w
podłych warunkach, jednak dzięki swojemu uporowi i konsekwencji osiągnął sukces!

 Postawa Sergiusza Piaseckiego zmotywowała mnie do tego bym i
ja spróbował… Tchnął we mnie inspirację do tego bym podjął rękawice a ściślej pióro!
Zrobiłem to!

 Dziękuję Sergiuszu.

 

Jan Cwynar z Markowej, który wraz z żoną Heleną oraz córką Czesią przygarnął pod swój dach sierotę, Abrahama Segala z Łańcuta.

Jan Cwynar z Markowej, który wraz z żoną Heleną oraz córką Czesią przygarnął pod swój dach sierotę, Abrahama Segala z Łańcuta.

Jan Cwynar przyszedł na świat 25 kwietnia 1891 r. Był rolnikiem jak wielu w Markowej. Mniej więcej w 1943 r. wraz z żoną Heleną przyjęli pod swój dach kilkunastoletniego chłopca, który przedstawił się im jako Romek Kaliszewski z Przemyśla, syn polskiego oficera, sierota. Cwynarowie przyjęli go do domu w charakterze parobka; opiekował się on bydłem na łące, pomagał w lżejszych zajęciach przy domu. Wyjątkowo zżyli się z młodym przybyszem, domyślając się jego pochodzenia, choć ten nigdy go nie wyjawił. Pod koniec lipca 1944 r. do Markowej wkroczyli Sowieci. Romek Kaliszewski bez słowa pożegnania wyszedł od Cwynarów. Po kilku latach odezwał się do nich z Izraela, gdzie już przebywał na stałe w kibucu. Dopiero w liście przyznał się, że jest Żydem, jak się naprawdę nazywa, i że dziękuje za okazaną pomoc w najgorszych dla niego czasach.

Jan i Helena Cwynarowie z Markowej utrzymywali kontakt z Abrahamem Segalem. Abraham odwiedzał później ich córkę Czesławę Lonc. Odsłaniał w 2004 r. pomnik poświęcony rodzinie Ulmów, którzy zginęli 24 marca 1944 r. po tym kiedy ukrywali Żydów. Abraham był wtedy w Markowej i słyszał o tej tragedii. Jan Cwynar zmarł 9 marca 1968 r. Rodzina Cwynarów jest upamiętniona w Muzeum Polaków Ratujących Żydów. Ich historia opisana jest na ekspozycji, a imiona mają osobną tabliczkę na Ścianie Pamięci