511 751 153 Monika Cwynar monikacwynar7@gmail.com

Mój śp. Ojciec Zdzisław był dla mnie dużym autorytetem. Tak jak większości każdy ojciec dla syna. Dlatego bacznie podpatrywałem Go od najmłodszych lat przy okazji starając się naśladować. Wysoki, postawny, silny, mało się odzywał, ale kiedy już coś powiedział to konkretnie. Najczęściej, kiedy bywał w domu widziałem go grzebiącego przy motorze lub czytającego. Jednak to mama uczyła mnie czytania i dobierała starannie pierwsze lektury. Kiedy ojciec zauważył, że Z ZAINTERESOWANIEM sięgam po jego książki i staram się je czytać. Wydał mi instrukcje, które mogę wertować a których mi dotykać nie wolno. Do tych – nie wolno – zaliczały się min EKSPRES REPORTERÓW. Był to dla nie sygnał, którymi książkami powinienem się szczególnie zainteresować by szybko i dużo zrozumieć ze świata dorosłych.  Zresztą Ekspresy Reporterów były wydaniami broszurowymi, pisane prostym reportażowym językiem co bardzo przypadło mi do gustu. I tak się zaczęła moja przygoda z czytaniem. Niedługo potem przy moim łóżku na szafce nocnej stanęła duża poniemiecka lampka nocna a przy niej leżała książka.

W dzień „dla oka” czytałem przeważnie dzieła zaserwowane mi przez mamę, czyli Jecka Londona, … … A kiedy przyszedł wieczór sięgałem po pozycje „ojcowskie” czyli zakazane. Trzymałem je przeważnie ukryte pod szafką.

Nie powiem, książki przygodowe bardzo mnie interesowały. Były wędrówkami do krajów, o których mało wiedziałem, mocno działały na moją wyobraźnię, gdyż żyliśmy za żelazną kurtyną. Jednak dopiero Expresy Reporterów przyprawiały mnie o dreszcze.

Tak się zaczęła moja przygoda z czytaniem.

Pamiętam jak pewnego razy wysłany przez ojca do biblioteki miejskiej po książki. Pani bibliotekarka rozłożyła bezradnie ręce i powiedziała patrząc na mnie z nad okularów. 

– Przekaż swojemu tacie, że już nie mam czego mu dać, ponieważ tematycznie wszystko przeczytał. 

Mało, kiedy byłem tak dumny jak wtedy wracając z tej biblioteki do domu. Pamiętam, że po tym zdarzeniu ojciec faktycznie zmienił gatunek literacki. W domu zaczęły się pokazywać książki z „drugiego obiegu”. Często były one wydane w „garażowych drukarniach” a ich treści, mimo że dzisiaj już jak za mgłą to pamiętam, że były dla mnie mało atrakcyjne. Przeważnie związane z polityką. Wtedy zapisałem się do biblioteki szkolnej a z niej wypożyczałem przeważnie książki historyczne lub przygodowe.

Zacząłem też pisać.

Pewnego dnia sąsiadka Radecka z górnego piętra naszej kamienicy, która bywała moją niańką podczas nieobecności rodziców zajrzała przez ramię, kiedy pracowałem nad horrorem pt. Łańcuch. Główny wątek traktował o tym, że w piwnicy naszej kamienicy (częściowo zalanej) mieszkał potwór. Z wyglądu przypominał Yetego. Oczywiście mordował każdego ciekawskiego który ośmielił się nieostrożnie zbliżyć się do tafli brudnej wody, w której odmętach się ukrywał. Tajemnicą jego „nieśmiertelności” było to, że każdy komu udało się go zabić. Przemieniał się w jego samego, po nałożeniu na szyję drogocennego łańcucha, z wisiorem który ów potwór nosił na szyi. Owy łańcuch był przeklęty i związany klątwą za to że pierwszy jego posiadacz ukradł go uprzednio mordując jego właścicielkę, która była dobrym człowiekiem i dokarmiała srogimi zimami bezdomne psy. (których w czasach mojej młodości biegało wiele ulicami na wpół zrujnowanej wojenną pożogą Legnicy).

Ciocia Radecka przeczytawszy moje opowiadanie pokiwała głową i powiedziała z uznaniem.

– Albo będziesz wielkim pijakiem, albo pisarzem…

Uczniem w szkole podstawowej byłem przeciętnym. Jednak wypracowania „z polaka” pisałem najlepsze. Pamiętam jak pewnego dnia podczas lekcji wywołany przez nauczycielkę podszedłem do jej biurka a ona oddając mi pokreślone na czerwono wypracowanie o Krzyżakach powiedziała z nikną z miną ukrywającą bezradność i wyrozumiałość zarazem.

– Nie mam sumienia stawiać ci samych dwój. Ponieważ piszesz najlepsze wypracowania z całej klasy, ale jest w nich tyle błędów… – Pokiwała bezradnie głową. Że wpadłam na pomysł, iż będę stawiała ci dwie oceny. Osobno za ortografię i styl.

Przeważnie było to 5/2…  

W szkole zawodowej na wiele lat oddaliłem się od pisania…Koleje losu które opisałem w zakładce „moja historia”. Sprawiły, że mocno miotało mną od burty do burty mojej życiowej łajby. Przez co nie mogłem złapać równowagi.

Pewnego razu w więziennej bibliotece trafiłam na książki autorstwa Sergiusza Piaseckiego, które bardzo przypadły mi do gustu. Przeczytałem wszystkie, następnie zapoznałem się z życiorysem pisarza i wyczytawszy w nim, iż był on wieloletnim więźniem i to właśnie w więzieniu zaczął swoją piękną pisarską przygodę zwieńczoną wieloma literackimi sukcesami. Zamarzyłem sobie, że może i kiedyś ja… 

Jednak ta moja śmiała literacka fantazja kazała sobie długo czekać na realizację.

Około 2008r w Więzieniu

Około roku 2011 po raz kolejny poszukując swojej życiowej drogi usiadłem przy komputerze i zacząłem poznawać arkana internetowej przestrzeni. Znalazłem w nich różne portale, na których założyłem swoje profile a tam zacząłem publikować treści które w sercu mi grały. Okazało się, że moje podrygi pisarskie znajdują czytelników a ich oceny są pozytywne. To mnie zmotywowało i postanowiłem pisać więcej i więcej. Jednak po jakimś czasie zauważyłem, że jest to nieco „syzyfowa praca” ponieważ treści te znikają w bezbrzeżnej przestrzeni Internetu. I kiedy tak zastanawiałem się jak stworzyć coś „trwalszego” wybrzmiały we mnie słowa śp. JPII  „Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali”.

Zastanowiło mnie, w jakim kontekście umieścić te słowa względem mojej tamtejszej sytuacji? I wtedy przypomniał mi się Sergiusz Piasecki i Jego działa. Tak większa forma, książka!

Był rok 20012 na próżno było szukać w Internecie poradników na temat pisania. Tych materiałów było bardzo niewiele. Jednak uznałem, że najważniejszym będzie TEMAT. Czyli to o czym napiszę. Ponieważ wszystko inne będzie do poprawienia. Styl, błędy, konstrukcja, ale nie temat przewodni. Uznałem, że chcę pisać o wydarzeniach, które znam. I tak rozpocząłem prace nad powieścią opartą na faktach pt. „Wysłuchaj, mnie proszę”.

Pracowałem wtedy na budowie jako pomocnik. Zarabiałam grosze i wszystko szło im na życie. Dlatego na pierwszy sprzęt do pisania pożyczyła mi mama. Kupiłem wtedy laptopa SONY VAIO. Świetny sprzęt (swoją drogą służy mi do dzisiaj). Temat przewodni miałem. Sprzęt miałem, no to teraz nie pozostało mi nic innego jak ogłosić wszem i wobec, że zabieram się za pisanie książki. I tak też uczyniłem jednak w oczekiwaniu na wiadomość zwrotną jaką w moim odczuciu powinna być motywacja, wsparcie, doping itd. Usłyszałem jedną wielką, gromką, tubalną salwę śmiechu. Jedyną osobą, którą we mnie nie zwątpiła była moja mama.

Prace nad książką trwały cztery lata. Pisałem „po omacku”.  nikt mi niczego nie podpowiedział, mimo iż zwracałem się do wielu osób. Chodziło mi bardziej o kwestie stricte techniczne niż to o czym pisze.

Szczerze mówiąc pisanie szło mi bardzo trudno. Nie chodziło o samo tworzenie, tylko wciąż grała we mnie nuta niepewności czy oby wszystko konstruuje technicznie poprawnie. Pracowałem tak jak mi serce podpowiadało.

Jeśli chciałem dowiedzieć się czegokolwiek z Internetu to chodziłem do centrum handlowego kilka kilometrów z niemałym laptopem pod pachą i tam korzystałem z darmowego wi – fi w wyznaczonej strefie. Połączenie było bardzo słabe, dlatego by przeczytać jakikolwiek materiał musiałam czekać bardzo długo aż on się załaduje. Nie należy też zapominać o tym, że obsługa Internetu byłą mi bardzo słabo znana, co też miało wpływ na pracę.

W dzień szedłem na budowę dźwigać cegły późnymi popołudniami do nocy pisałem.

Kiedy dzieło było na ukończeniu zacząłem rozglądać się za wydawnictwem. Ponownie zwróciłem się o pomoc do znajomych, których w Internecie miałem już niemało. Jednak kolejny raz się rozczarowałem, gdyż kiedy usłyszeli, że udało mi się coś napisać odwrócili się ode mnie. Mam na myśli przeważnie te osoby, które same próbowały coś tworzyć. Gdyż inni nie posiadali wiedzy wydawniczej.

Wtedy zacząłem szukać po omacku na chybił trafił wpisując tematycznie frazy w wyszukiwarce, wydawnictwo, wydać książkę, itd. Wyświetliło mi kilka „wydawnictw”. Postanowiłem napisać do pierwszego lepszego a było nim „POLIGRAF”.

Jakież było moje szczęście kiedy po kilku tygodniach otrzymałem odpowiedz że mój rękopis „się czyta” i są gotowi go wydać. Kwota do zapłacenia za 1000 szt. 17 tyś zł.   

Oczywiście byłem zaskoczony tym, że za wydanie muszę zapłacić. Jednak nie mając pojęcia czy inni pisarze również płacą wziąłem to za pewnik. Co prawda kolejny raz zapytałem kilku znajomych w Internecie którzy już wydali, co nieco czy za swoje książki zapłacili. Oni odpowiedzieli, że tak.  Wiec, to tylko mnie utwierdziło w przekonaniu, że nie ma innej możliwości wydania książki niżeli tylko „za kasę”.

Wydawnictwo, kiedy już zauważyło, że jestem zdecydowany, roztoczyło nade mną wizję świetlistej przyszłości pisarskiej pod ich profesjonalną i troskliwą opieką.

Tylko ta kwota mocno mnie przygniatała. Wiedziałem, że na budowie, gdzie pracowałem nie mam szans na jej uzbieranie. Wtedy był czas, kiedy wielu moich znajomych wyjechało „za chlebem”, gdyż Polsce było bardzo trudno o pracę. Ja wyjeżdżać nie chciałem szukałem pracy na wszelakie sposoby. Zarejestrowałem się w urzędzie pracy. Poprosiłem znajomych o pomoc w poszukiwaniu jednak to na nic. U prywaciarzy, gdzie robiłem były nieustannie problemy z wypłatami. Kolejne firmy upadały, dlatego wizja wydanie mojej debiutanckiej powieści nie wyglądała obiecująco.

Wtedy powiedziałem o problemie mojemu księdzu spowiednikowi zarazem przyjacielowi. On nie myśląc długo wykonał kilka telefonów i załatwił mi pracę przy kościele, gdzie trzeba było wykonać drenaż i odwodnienie, ponieważ budynek osiadał.

Praca była ciężka tym bardziej dla kogoś kto cierpi na dwie przepukliny, niedowład prawej dłoni (zerwane ścięgna i nerwy) i posiadam szynę stalową w lewym udzie (po wypadku samochodowym). Wszystko to mocno utrudniało mi funkcjonowanie a co dopiero ciężką pracę fizyczną. Jednak nie poddawałem się. Miesiące mijały, niestety kolejna wypłaty i wysokie kosztu utrzymania (mimo iż żyłem bardzo skromnie). Nie pozwalały mi na odkładanie pieniędzy. Wtedy wpadłem na pomysł by jednak wyjechać za granicę choćby po to by zarobić na wydanie książki.  

Tak też się stało. Mocno zacisnąłem pasa odłożyłem pieniądze na bilet lotniczy i kilka funtów na pierwsze dni funkcjonowania.

Byłem przekonanym, plan się powiedzie. Mimo iż nie znałem języka, nie posiadałem zawodu ani wykształcenia. Zaryzykowałem.

W Anglii miałem bardzo trudno, ale to na inny rozdział… Odłożyłem część kasy na wydanie książki, ale to było za mało. Nie mogłem kontynuować pracy, ponieważ siadły mi kolana. Nie pomagały już zastrzyki i tabletki od bólu jedzone garściami. W tym trudnym dla mnie momencie, kiedy czułem, że jestem już tak blisko zarazem tak daleko. Napisała do mnie znajoma z Facebooka Monika. Zapytała się, kiedy wreszcie wydam tak dawno zapowiadają przeze mnie książkę?

Zacząłem jej tłumaczyć, że nie uzbierałem jeszcze całej kasy itd. Wtedy Ona ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu zaoferowała mi pomoc.

Przyjedź do Sztokholmu oferuje Ci niezobowiązującą pomoc. Po dogadaniu wszelkich warunków. Pojechałem.

W Sztokholmie mieszkałem cztery lata. Na początku skończyłem prace nad poprawkami książki. Gdyż jako dyslektyk popełniałem mnóstwo błędów, więc było nad czym pracować. Następnie jak najszybciej ją wydałem co miało miejsce w 2016r. Książka wydana, czas mijał a ja nie wiedziałem co dalej?   Wydawnictwo nie (poprowadziło mnie) w temacie. Być może myśleli, że sam sobie poradzę a być morze uznali, że skoro sprawa załatwiona to nie ma o czym już rozmawiać. Jednak prawda była inna. Dopiero później dowiedziałem się, że wydawca typu selfpublishing nie interesują się co dzieje się z książką po jej wydaniu. Czyli działają na zasadzie podobnej do drukarni z nieco poszerzonymi kompetencjami. Teraz to wiem. Obecnie świadomość autorów debiutujących w tym zakresie jest znacznie większa.

Byłem mocno zdezorientowany. Zwróciłem się do wydawnictwa o informacje, jednak kontakt z nimi stawał się coraz bardziej utrudniony.

Wtedy wyjaśniłem swoją sytuację znajomym na facebooku prosząc o radę i to spowodowało coś czego się nie spodziewałem. Moi internetowi znajomi, którzy byli sympatykami moich różnych publikacji internetowych ruszyli do księgarni. W księgarniach okazało się, że z moją książką jest duży problem, dlatego, nabywali ją internetowo i czekałem w napięciu aż przyjdą pierwsze recenzje i przyszły. Pierwsza, druga, dziesiąta… I ku mojej wielkiej radości były one pozytywne! Jednak w tym samym czasie znajomi informowali mnie, że książka jest trudno dostępna. Przekazałem tę wiadomość do wydawnictwa a ono zaczęło mnie całkowicie lekceważyć. Wiec, kiedy wyraziłem swoje niezadowolenie z naszej współpracy, oni podstępnie zerwali ze mną obowiązującą umowę! Dodatkowo nasłali na mnie swojego adwokata, który miał za zadanie wystraszyć mnie na tyle bym nie rościł od nich żadnych praw.

Po jakimś czasie do mojego mieszkania w Legnicy przyjechał kurier i przywiózł kilkadziesiąt kartonów z całym pozostałym nakładem moich książek. To mocno uderzyło w moją psychikę. Czułem się oszukany. Przecież zapłaciłem gotówką 17.000 tyś zł za wydanie książki i roczną współpracę! A oni nasłali na mnie adwokata…

Kiedy doszedłem do siebie. Próbowałem znaleźć rozwiązanie z beznadziejnej sytuacji. Jednak nie widziałem rozwiązania i wtedy z pomocą przyszła mi Monika.

Dowiedziała się jakie jest prawo w Szwecji w tym zakresie i zaczęliśmy działać. Okazało się, że książka cieszyła się dobrymi recenzjami i sprzedawała się jak świeże bułeczki. Dosyć szybko wyprzedaliśmy cały nakład. Była radość i co dalej?

Pomyślałem o tym by wydać ją ponownie. Zagadnąłem na forach czytelniczych, jak to zrobić i czy są na to szanse? Fachowcy z branży wytłumaczyli mi, że wydanie książki w wydawnictwie self – publishing to strzał w kolano, ponieważ to sygnał dla czytelników, że żadne tradycyjne wydawnictwo nie chciało mnie wydać. Wtedy dowiedziałem się, że istnieje podziała na wydawnictwa w modelu tradycyjnym, self-publishing oraz ze wsparciem. Na domiar złego poinformowano mnie, że skoro książka została wydana raz, to nikt inny się nie podejmie wydania jej ponownie, ponieważ (temat już jest spalony).

Nie wiedziałem co mam zrobić? Napisałem całkiem niezłą książkę, która zebrała pozytywne recenzje niestety wszystko zawaliłem doborem złego wydawnictwa… Czułem, że to zawaliłem.

Jednak Monika się nie poddawała i rozesłała ofertę wydawniczą o ponowne wydanie „Wysłuchaj mnie proszę” do różnych wydawnictw. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy po jakimś czasie odezwało się do nas wydawnictwo z Pelplina Bernardinum! Podjęliśmy rozmowy zwieńczone podpisaniem umowy. Książka kolejny raz przeszła profesjonalną redakcję tekstu i została wydana ponownie w zmienionej szacie graficznej i niemal bez żadnego nakładu na reklamę do dnia dzisiejszego stała się bestsellerem!

Ja w tym czasie popełniłem kolejny błąd. Czyli czekałem na rozwój wydarzeń. Nie wiedziałem, że czas promocyjny (którego i tak nie miałem) trwa trzy miesiące a potem należy wracać do pisania. A ja czekałem około czterech lat! Kiedy dowiedziałem się od innych pisarzy, że nie ma na co czekać. Natychmiast usiadłem do pisania i tym razem postanowiłem napisać coś o sobie głównie z przeznaczeniem dla więźniów a dokładnie swojej walce z nałogami.

Książkę zaatutowałem „Picie w zachwycie”. Jednak moja świadomość rynku wydawniczego była coraz większa, min. Wyjaśniono mi jak ważna jest szata graficzna, która to w „Wysłuchaj mnie, proszę” Była zmieniana kilkukrotnie. Postanowiłem podjąć współpracę z profesjonalistami i tak okładkę do „Picie w zachwycie” wykonała znakomita graficzka Pani Katarzyna Zapart. I to był strzał w dziesiątkę! Profesjonalizm się opłacił, ponieważ okładka skonstruowana przez Panią Kasię była bardzo wymowna.

Rozumiejąc jak wielkie mam opóźnienie w pisaniu zabrałem się do pracy nad pierwszym moim kryminałem. Pracowałem nad nim dwa lata. Kiedy książka była na ukończeniu wysłałem ofertę wydawniczą do kilku tradycyjnych wydawnictw. Najciekawszą ofertę przedstawiło wydawnictwo Bellona. Jednak poprosili o rozmowę. Zgodziłem się przyleciałem do Warszawy i kiedy usłyszałem ich propozycję byłem zaskoczony. Brzmiała ona tak.

-Pana propozycja wydawnicza pt. „Krzycz do woli” to ciekawa propozycja. Jednak chcielibyśmy ja zdublować.

– Co to znaczy? – zapytałem zdezorientowany.

– To że wydamy pański kryminał, ale wpierw chcielibyśmy wydać książkę o panu.

Zrozumiałem, że wydawnictwu chodzi o sprzedanie mojej historii i początkowo byłem na nie. Ponieważ jeśli chciałbym by taka książka powstała sam bym ją napisał wiele lat temu. Jednak nie chciałem debiutem iść na łatwiznę. Przecierać sobie szlaku pisarskiego moją historią kurą można by uznać za ciekawą. Chciałem być postrzegany jako pełnowymiarowy pisarz. Dlatego nie skorzystałem z opcji torowania sobie srogi pisarskiej sowim nazwiskiem, które już w pewnym sensie było znane. Tylko zacząłem swoją przygodę z pisaniem od powieści a tutaj taka propozycja…

Wahałem się, jednak na tę chwilę nie miałem innej propozycji a przyznam, że zależało mi na czasie. Ponieważ „Wysłuchaj mnie proszę” ukazało się w 2016r. a mieliśmy 2020r.  To zbyt odległe terminy jak na pisarza, który jest mało znany.  Tym bardziej, że wydawnictwo zaproponowało by był to wywiad rzeka. Wiec nie mógłbym przypisać sobie jej autorstwa. Kolejny problem to taki, że przecież musiałby być odstęp między wpadaniem książki o mnie a moim kryminałem, co jeszcze bardziej oddalało wydanie „Krzycz do woli”.

Dlatego zadałem tylko jedno pytanie. – Czy w książce o mnie będzie wszystko co powiem? Obawiałem się cenzury.

Wydawca odpowiedział, że; będzie wszystko.

Zgodziłem się. Do Wejherowa (rodzinnego miasta Moniki) w którym na tamten czas odpoczywałem. Przyjechał dziennikarz. Marcin Klimecki. Od samego początku świetnie się rozumieliśmy. Marcin zamieszkał w hotelu, którego właściciela znałem. Mieliśmy do dyspozycji salę konferencyjną, gdzie spotykaliśmy się codziennie po kilka godzin i rozmawialiśmy. Rozmowy Marcin nagrywał na dyktafon i z nich sporządził rękopis, który został wydany jako wywiad rzeka pt. „Biskup nawrócony gangster”.

Tak jak wspomniałem na początku nie byłem zainteresowany wydaniem tej pozycji dlatego nie liczyłem na jej sukces i nie angażowałem się w działania marketingowe. Uważałem, że takie mógłby być odebrane jako brak skromności. Jednak okazało się, że książka budzi niemałe zainteresowanie.

Ja z niecierpliwością oczekiwałem wydania „Krzycz do woli” i kiedy odliczałem miesiące, lata przyszła pandemia i mocno pokrzyżowała terminy wydawnicze… Czas upływał i nic się nie działo. Opanowywała mnie frustracja i bezsilność. Zapytałem wydawcy jaki ma plan? Wtedy otrzymałem odpowiedz, „że jeśli znajdę sobie wydawcę, który wydałaby tę książkę wcześniej niż mogliby wydać ją oni. To za porozumieniem stron zgodziliby się odstąpić od umowy”.

Sytuacja była niezmiernie trudna. Ponieważ ja już w swoich socialmediach ogłaszałem, że książka ukarze się niebawem a tutaj okazało się, że plany się pokrzyżowały. Gdzie teraz miałbym znaleźć wydawcę? Zresztą nawet jeśli bym znalazł, to upłyną kolejne miesiące nim wskoczę na któryś termin…

Pewnego dnia zadzwonił telefon. To mój przyjaciel Jacek zaprosił mnie na wyjazd do Strachociny tam znajduje się malutki plenerowy kościółek otoczony olbrzymimi dębami w pięknej zielonej okolicy. Zgodziłem się pojechaliśmy. Podróż trwała 5h wykorzystaliśmy ten czas na przyjacielskie pogaduchy. I właśnie tam całkiem „przypadkowo” spotkałem Pana Piotra współwłaściciela wydawnictwa Esprit. Pan Piotr mnie rozpoznał, zagadał i doszliśmy do porozumienia, że to u nich wydam „Krzycz do woli”. Prace ruszyły z kopyta!  O projekt okładki ponownie zwróciliśmy się do Pani Kasi Zapart wywiązała się znakomicie z powierzonego Jej zadania. Książka ukazała się na przełomie roku 22/23r.

Jakie są jej recenzje? Sami sprawdźcie!